I.
W pewnym sensie dopełnione skrupulatnym przygotowaniem gesty często, z perspektywy czasu i pokory przed większymi od siebie, wydają się w jakiś sposób uzasadnione. Zatem: dobrze, pociągnął za spust i zginął, to był jego wybór. Nie on pierwszy i nie ostatni. Tego się obawiałem: że dwa, trzy otwierające akapity opisujące śmierć węgierskiego pisarza o smutnym spojrzeniu naznaczą książkę, która w imieniu ma Liturgię Godzin.
Jakże dobrze jest się pomylić.
W odniesieniu do Sándora Máraia Jan Maciejewski wątpi w słuszność ostatniego (ostatecznego) gestu, który stał się niejako inskrypcją pisarza. Postanawia za pomocą słowa poszukać alternatywnego dopełnienia stoickiego życia. Ale nie po to, by czyn Máraia zanegować; podchodzi do tego z zupełnie innej strony: jakby chcąc ustabilizować to, co w starym świecie było porządne i gestem książki Już pora. Miesiące i godziny powiedzieć: na wszystko przyjdzie pora, ale zgodnie z prawem natury, zgodnie z zamysłem Boga, nie sprzeciwiając się jego zamiarom. Kiedy wszystko się dopełni.
Drugim punktem odniesienia stanie się książka Toma Hodgkinsona Stary wspaniały świat, w której autor dla każdego miesiąca wynajduje stosowne mu zadanie. Tym tropem podąży Maciejewski, aby zwrócić naszą uwagę na to, co utraciliśmy. My, mieszkańcy nowego, mniej wspaniałego świata, pogubiliśmy gdzieś po drodze coś rzadko podkreślanego: esencję istnienia. Rozdarliśmy ją na dwa tożsame, ale w innych kierunkach podążające uczucia: tęsknotę i pragnienie. Esencja to „natura danej rzeczy, oznaczająca, że jest ona tą właśnie rzeczą, a nie inną”. W chaosie tęsknoty do przeszłości i pragnień przyszłości brakuje czasu na teraz. Modlitwa godzin, której echo towarzyszy Miesiącom i godzinom, jest niezastąpioną lekcją świadomego doświadczania teraz. Pozwala wierzyć, że życie, w swoim czasie, zamknie się jak dobrze skomponowana sonata, bez potrzeby przedwczesnych ucieczek.
Zatem tekstom, które nastają po sobie w porządku miesięcy i modlitw, przyświeca jedna tyleż prosta, co ważna myśl: że być świadomie i rozumnie obecnym we fragmencie (modlitwy, dnia, roku) znaczy tyle, co świadomie żyć. Są te fragmenty ciekawe siebie, ale nie wychodzą przed szereg. Spokojnie czekają na swoją kolej, wiedząc, że nadejdzie czas dla każdej z nich.
II.
Żeby o kimś pisać, dobrze jest podążyć jego śladami. Poszukać podobieństw, przemyśleć różnice. Spróbować odgadnąć, jakimi kategoriami myśli, skąd czerpie inspiracje, do czego czuje odrazę. Przede wszystkim czytać tak, jakby było się blisko drugiego człowieka. To jest właściwe pytanie o pisarza: w czym ulokował to, o czym wie, że nie może znaleźć. Z czym zostaje sam, kiedy otacza go tylko cisza książek i dziwny duch, inny dany każdemu. Duch niepokoju i obawy; ale też wiedzy: nie znajdziesz tego, czego szukasz, choć twoim zadaniem jest szukanie. Wygrał, kto szybko zrozumiał, że nie polega ono na używaniu intelektu. Nie tylko. Jest to obowiązek i działanie doskonale intuicyjne. Wiemy, że ona, Prawda, bywa tu, blisko, a gdzie indziej jej nie ma. Skąd wiemy? To jest sprawa rozumienia sercem, które za Izajaszem cytował w trzynastym rozdziale Ewangelii Mateusza Jezus.
Tropy porozsiewane są w wielu przypadkowych miejscach: w nazwiskach wspólnie czytanych pisarzy, w oszczędnie wymienionych słowach, w porozumieniu, któremu damy dowód, gdy zajdzie taka potrzeba, a które może długo milczeć, bo to duża umiejętność.
Na co dzień jest jedynie intuicja. Idziemy na ślepo i w ciemności, węsząc znajomy zapach kroczymy ku czemuś, co możemy tego przeczuwać. Nie nazwę tego dla Ciebie, nie nazwiesz tego dla mnie, lecz dobrze jest wiedzieć, że czasami nasze tropy się krzyżują. Docieramy do miejsc, które ktoś już naruszył. Czasami docieramy do wysokiego muru. Nie widzimy poprzednika, nie słyszymy jego kroków, ale on tam był. Dał dowód słowem, które przychodzi wiele lat później, nim zostało napisane. Czytaliśmy te same wersy, rozumiejąc je różnie, ale na poziomie intuicji wiem, że ze wstydem niejednokrotnie odkrywaliśmy, że jesteśmy na nie za mali. Ale za murem to samo drzewo wciąż podważa mur korzeniami; ale nad murem ta sama gwiazda wciąż nadgryza kamień jak mysz.
Proza Maciejewskiego wydaje się być pewnego rodzaju wypełnianiem zadania, które zna każdy, kto uprawiał ogród. Nadzieją, oczekiwaniem, w końcu łaską, która przychodzi nie wiadomo czemu i zachwyca za każdym razem tak samo — jak tajemnica pierwszych kwiatów na posadzonej roślinie, jak małe kropki owoców, które tajemniczo wyrosły, nie wiedzieć, czy z naszego starania bardziej, czy z wody i ziemi, i słońca. Ten rodzaj troski łączy się z niepokojem, nieustannym niepokojem, który koi trochę własne słońce: rodzina.
Odchodząc z ogrodu książek, wracając do najcenniejszego miejsca na świecie, do własnej rodziny, do własnego domu, radość jest potężna, ale nie na tyle przemożna, by zakryć całkowicie niepokój o to, czy wyrośnie, co zasadziliśmy. Czy nie przyjdzie wicher i nie zabierze wszystkiego wniwecz, czy ulewa nie zniszczy grządek i czy pomimo usilnych starań ziarno wyda plon.
To dziwne, dwubiegunowe uczucie troski i niepokoju jednocześnie po niemiecku ma na imię Sorge. Równoważące się stany ducha, harmonijne w swoich różnicach, nieistniejące bez siebie, jak rany Golgoty i radość zmartwychwstania, istnieją razem w sercu tych, którzy szukają, i choć wiem, że nie znajdą, wiem też, że to szukanie jest dla nich cenniejsze niż wszystkie skarby świata.
Dlatego to miesiące starają się jakoś poukładać nowy świat, przypominając zasady starego świata. Książka Hodgkinsona przewija się w Miesiącach i Godzinach, staje się zaczynem. Żeby powstał chleb, musi być zaczyn i cokolwiek nim jest — a dla pisarza najczęściej jest to słowo kogoś, komu ufa lub kogo uznaje za bliskiego — jest on tylko początkiem. Znacząco różni się roślina od ziarna, z którego wyrasta. To zadanie jest duszy tęsknić za starymi czasami, o których napisano wspaniałe książki, po których pozostały wspomnienia, w których pamięć, pamięć imion, barwy głosu i ukochanych drobnostek trwa, póki żyją nasi zmarli; i to zadanie jest duszy, aby pragnęła chwili, w którym uda się odrzeć Sorge z niepokoju, aby pozostała tylko troska, już co prawda niepotrzebna, gdy niepokój zaniknie, ale wciąż pielęgnowana, jak ogród, któremu nie grozi susza i ulewa; i w końcu to zadanie jest też duszy, aby wiedziała, że choć powyżej opisane tęsknota i pragnienia są jej pokarmem, ona sama prawdziwie żyje tylko tym, który ją stworzył i tymi, których jej dał. Teraz.
Tak to widzę. Zapisane kartki, przemyślane słowa, wykonana praca. Do końca strony, rozdziału, życia, pozostaje jeszcze nieco pustego miejsca. Ile? Nie wiem. Dowie się ten, kto po przeczytaniu Miesięcy i godzin dopisze kolejną część starego, wspaniałego świata, któremu nie możemy pozwolić umrzeć my, bardzo mali w harmidrze czasu, a jednak zdolni do jego przemieniania.
Nie wiem, czy trafnie interpretuję pewne rzeczy, o których pisze Maciejewski, w każdym razie w dobrej literaturze, przynajmniej tak o niej myślę, mało co powinna nas obchodzić interpretacja, a jeszcze mniej — analiza. To są rzeczy, od których nie wstyd uciekać. Literatura, tak jak ją rozumiem i czuję, jest pewnego rodzaju gestem przyjaźni pomiędzy piszącym a czytającym; to jak zapytanie o drogę w świecie, który dopiero poznajemy. Bo otwierając książkę, zawsze poznajemy nowy świat. A pytać o coś drugiego człowieka, to położyć w jego odpowiedzi całą nadzieję, jaką posiadamy. Słusznie przeczuwamy, że literatura, która daje jednoznaczne odpowiedzi bywa zwodnicza i prowadzi na manowce; ale jest i taka, która choć pozostawia więcej pytań, nie odbiera nadziei, a spotkana na drodze powie: jeśli nie znajdziesz u mnie, spróbuj poszukać tam i tam, oni poprowadzą cię dalej. Bo jesteśmy następcami wielkich, poprzednikami maluczkich i odwrotnie. W czytaniu, w pisaniu, w życiu i w pracy.
I jeszcze czymś jest pisanie Maciejewskiego: ćwiczeniem duchowym. Myślę, że podobnym do tego opisywanego przez Pierre Hadota na temat filozofii ateńskiej stoy i epikureizmu: nie samą tylko sztuką dla sztuki, ale faktyczną próbą przemiany postrzegania swojego fragmentu świata. Ujęcia go w takie ramy, jakie zdołają unieść nasze dłonie i zarysować wyobraźnia. Zamykane potem w bryle książki, czekające na podlanie przez darowany jej przez czytelnika czas, wyczekują na zakwitnięcie w niewiadomej godzinie. Pisanie jako dyscyplina wybierania odpowiednich dróg w labiryncie możliwości. Proza Maciejewskiego to też refleksja, że w fałszywych korytarzach rzeczywistości spotyka się czasem postaci, od których musimy wziąć lekcje i wrócić do miejsca, w którym droga znowu się rozgałęzia. To umiejętność powrotu.
Należy ten tekst zakończyć odwołaniem do powołania, o którym Maciejewski pisze na samym końcu książki. To nie jest łatwe powiedzieć samemu przed sobą: masz mało czasu trzeba dać świadectwo. Powiedzieć to przed samym sobą wydaje się dużą rzeczą, a tym bardziej powiedzieć to przed światem: to jawne narażenie się na śmieszność. Ale to jest kwestia całkowicie podstawowa, fundamentalna dla pisarzy takich jak Maciejewski. Ich literatura nie ma służyć zdobywaniu pieniędzy, nagród czy innej pogoni za wiatrem. Ona ma odpowiedzieć na ewangeliczne pytanie o to, co zrobił ze swoim talentem. Jej kodą nie będzie gest Máraia, a niesłyszalny stąd głos dobrze, sługo dobry i wierny.
III.
Tak, zatem już pora wspomnieć o Odyseuszu. On też tęskni. On w zasadzie cały jest tęsknotą i miłością do swojej żony. Cała ta awantura z Troją, wojna, piękna Kalipso, cyklop, Scylla, Kirke, wszystkie kobiety, które go kochały i w ogóle cała mitologia — to wszystko jest po nic, jeśli ma się swoją Itakę, swoją Penelopę, swój stary, wspaniały świat, swoje miejsce, do którego chce się wrócić. W zasadzie czym Odyseusz zajmował się przed wojowaniem i błąkaniem się po nieubłaganych wodach?
Jego historia rozgrywa się w czasie ostatnich dni wojny o Troję. Jako pomysłodawca słynnego podstępu, który zakończył oblężenie i pozwolił zrównać Ilion z ziemią, Odys zajaśniał na kartach mitologii. W drodze do domu zawalczył z Kikonami; umknął Lotofagom, którzy częstowali przybyszów pokarmem, po którego zjedzeniu nie można było oddalić się od ich wyspy; jako Nikt ranił cyklopa Polifema i zbiegł z wyspy olbrzymów. Mając na horyzoncie Itakę, zwiedziony został przez własnych towarzyszy, którzy uwolnili wszystkie wiatry z miechu darowanego Odysowi przez Eola, pana wichrów. Tak zaniosło go do czarodziejki Kirke, u której rok był więźniem „miłości”. Cudem omija wyspę syren, w końcu trafia do Kalipso, u której spędza kilka lat. Kalipso, w zamian za odwzajemnioną miłość, pragnęła uczynić Odyseusza nieśmiertelnym, byle tylko zapomniał o Itace. Ale on nie zapomni. Pamięta słowa Tejrezjasza, które posłyszał w Hadesie: że kiedy dobije w końcu do Itaki, winien tak długo nieść w głąb lądu na ramieniu wiosło, aż spotkany człowiek uzna, iż niesie wiejadło.
Na tym koniec przygód Odyseusza. Jego opowieść jest historią o tęsknocie do czegoś, co utracił, i Maciejewski jego postacią czyni spoiwo drugiej części swojej pracy. Wyobrażam sobie, że autor Miesięcy i godzin niesie w rękach wszystkie książki, które go ukształtowały, tak daleko, aż w końcu spotkany na drodze mnich mówi mu: na koniec wystarcza tylko Psałterz, prawda?
Odys stracił wszystkich braci w walce po to tylko, aby odzyskać, co naprawdę kochał. To, z czym miał do czynienia przez dziesięć lat wojny i dwadzieścia lat tułaczki, musiało wydawać się szalonym snem, kiedy w swojej starości sycił się ciszą, spokojem i zielenią lądu. Dziś błękit morza zastąpiła szarość betonu, potwory — samotność w młynie miasta; syrenim śpiewem może są te wszystkie ułudy, które oferuje nowy świat? A może nie idźmy w tak literalne przekładanie metafory w metaforę. Może po prostu Maciejewski, tak jak Odyseusz, tęskni do miejsca, gdzie zostawił serce?
Tekst powstał na podstawie książki Już pora. Miesiące i godziny Jana Maciejewskiego, która ukazała się nakładem Teologii Politycznej w 2024 roku.
marcin