Type and press Enter.

Świadectwo niezłomności / Márai

Pierwszy tom „Dziennika”, obejmujący lata 1943-48, to nie tylko wybór zapisków pisarza; to również fragmenty dziennika, jaki pisałyby Węgry, i jaki pisałaby Europa. Losy Máraiego, jak losy wielu innych intelektualistów urodzonych na przełomie XIX i XX wieku, nieodwołalnie związane były bowiem z burzliwymi losami kontynentu. I mimo wspólnych mianowników, każda z tych historii posiada silny, odrębny rys, szczególnie wyraźnie zaznaczający się w osobistej, moralnej reakcji w zderzeniu z wielkimi narracjami dziejowymi. Postawa Máraiego była zaś konsekwentnie nieprzejednana, a sam zapis zmagań pisarza, łączącego talent z wykształceniem na wyżynach niedostępnych zdecydowanej większości adeptów tego rzemiosła, jest niezwykle cenny.

A rzemiosło to szczególne. Propaguje Márai szczególną odmianę mesjanizmu, w myśl której – parafrazując słowa wieszcza – to pisarze mieliby zostać Chrystusem narodów. Kładzie nacisk nie tylko na samotność artysty, ale i na jego wyjątkową odpowiedzialność. Pisarz – to nie tylko zawód, to również powołanie, a na to miano zasługują bardzo nieliczni. Pozostałych nazywa to literatami, to „uzdolnionymi ludźmi”, wynajdując mnóstwo eufemizmów, byle tylko nie przyznać im tego zasadniczego tytułu, na który trzeba zasłużyć – i na który zasłużyć jest bardzo trudno.

Co ciekawe, głosząc bardzo powszechną tezę o konieczności ciężkiej pracy na poletku literatury, nie odżegnuje się wcale Márai od znacznie mniej popularnego twierdzenia o istnieniu mitycznego stwora zwanego natchnieniem:
Wiersze, znowu wiersze. Dźwięczą mi w uszach, nachodzą mnie. Ktoś coś do mnie mówi z bardzo daleka. Drżącą ręką, z oczami pełnymi łez zapisuję, co do mnie mówi. Tak rodzi się wiersz.

Pisarstwo jest przede wszystkim wejrzeniem w siebie, we własną duszę. I w końcu należy powiedzieć, że nie jest to bynajmniej zajęcie dla każdego, zaś w poglądach na to, kiedy należy zacząć pisać, jest Márai zgodny z Jerzym Stempowskim:
Zapisujmy wszystko, każdy pomysł, okruch, bo nikt nie jest tak zapominalski jak człowiek myślący. Ale nie spieszmy się tworzyć dzieła z samego tylko pomysłu, póki nie nadejdzie odpowiednia pora. Dajmy pomysłowi czas inkubacji, a potem jeszcze czas dojrzewania, przeprowadźmy próby obciążenia go rzeczywistością. Jeśli wszystko to wytrzyma, jeśli się nam nie opatrzy, jeśli znamy go w każdym calu, aż do znudzenia, a jednak nas nie zanudzi… wówczas – ale nie wcześniej – trzeba zacząć pisać.

Pisarstwo mieści się jednak w szerszym kontekście: w kontekście kulturalnym. I tutaj znowu dochodzi Márai do konstatacji, którą dzieliło z nim wielu wybitnych twórców: to kultura jest filarem, na którym opiera się ład społeczny i szacunek dla niezbywalnych wartości. Zaniedbanie kultury na skalę narodową doprowadziło do moralnej degradacji narodu węgierskiego i jego służalczej postawy wobec kolejnych mocarstw, a zaniedbanie jej na skalę kontynentalną do masowych konfliktów, społecznych i zbrojnych, skutkujących milionami ofiar.

Ten lament nad upadkiem kultury i moralności przypomina może trochę niektóre piosenki, których refren wybrzmiewa zbyt wiele razy. Márai nie zniechęca się jednak tym, że powiela tezy wielkiej powieści europejskiej, Manna czy Brocha; nieprzerwanie snuje narrację o powolnym lecz uparcie postępującym upadku Europy. Ciekawym, choć nieco naciąganym chwytem mającym zobrazować skalę i tempo tego upadku jest porównanie zapisków z Włoch Goethego i Stendhala, których analiza wskazuje na przesunięcie, w ledwie trzydziestoletniej perspektywie, ciężaru zainteresowania ze sztuki i historii ku rozrywkom i plotkom.

Przy tym wszystkim jest autor „Dziennika” postacią ciekawą i niejednoznaczną. Surowości moralnej towarzyszą bowiem intrygujące cechy psychiczne. Dla Junga byłby Márai klasycznym melancholikiem, łączącym neurotyczność z introwersją. Sam autor pisze wprost o swej skłonności do chorobliwej depresji, mającej źródło w „maniacko-depresyjnej kompleksji duchowej”, którą dziś nazwalibyśmy chorobą afektywną dwubiegunową, gdzie epizody depresyjne pozostają w znaczącej przewadze. Nieustannie mierzy się więc Márai z bólem istnienia, co przybiera niekiedy przesadnie egzaltowaną formę:
Pisanie powieści wymaga takiego samego poświęcenia, a nawet bohaterstwa, co wojna. Nie mam dość siły, nerwów, zdrowia, by dać radę obu naraz. Teraz muszę żyć wojną.

Sam nazywa zresztą te zmagania walką z wewnętrznym demonem, a próby przygwożdżenia tego demona, oswojenia go sprawdzonym sposobem, czyli poprzez nadanie mu imienia, nieodmiennie kończą się niepowodzeniem. I nie może być inaczej, skoro prawdziwe imię tego demona brzmi Legion.

Rozmyślania o sprawach ważkich przeplata Márai adnotacjami na tematy prozaiczne; nawet wielki pisarz jest w końcu tylko człowiekiem. I ten człowiek już jako czterdziestotrzylatek narzeka na przykład na starość, mimo że nie znajduje się nawet w połowie swej drogi. Te wtrącenia, w rodzaju okresowych wyznań o słabości do alkoholu, tworzą nastrój szczerości, ale bez intymności. Między autorem a czytelnikiem ciągle pozostaje dystans. Bo jest to szczerość kontrolowana, daleka od ekshibicjonizmu. Zapiski te były w końcu redagowane przez autora przed publikacją. Są kwestie, które Márai przemilcza – nie mówi o swoim udziale w ratowaniu Żydów, ale też nie zdradza, skąd w tak trudnym okresie bierze pieniądze.

To jednak jego prawo, i może zresztą też mądrość, zachowanie pewnego obszaru do osobistego użytku. Innym objawem tej samej mądrości jest zrozumienie autora dla specyfiki sytuacji głęboko kryzysowych. Pisze więc, że o doświadczeniach wojny sądzić mogą jedynie ci, którzy sami ją przeżyli, że cenniejsi są ludzie wytrwali od odważnych, że wreszcie wojna stanowi doskonały probierz człowieczeństwa.

Mimo powagi tematyki, jak i samego autora, nie jest na szczęście „Dziennik” całkowicie wolny od humoru, choć ten pojawia się rzadko i jedynie pod postacią ironii, ba! niekiedy wręcz sarkazmu. Oto co pisze autor o Niemcach:
Jeśli akurat nie są instytucjonalnie zajęci masowymi mordami, bywają szalenie pożyteczni.
Bez tych chwilowych powiewów ciężko byłoby mi przez notatki Máraiego przebrnąć, i to mimo całego jego kunsztu.

Tym, co budzi mój szczególny zachwyt, jest łatwość, z jaką zawsze znajduje Márai odpowiedni przykład, metaforę dla zobrazowania jakiegoś zjawiska czy twierdzenia. I prawdziwie jest produktem dawnego świata, z taką swobodą i naturalnością odwołując się do dorobku światowej kultury i jej tuzów. Dla kontrastu, od współczesnych pisarzy często odstręczają mnie właśnie toporne i wymuszone nawiązania do wielkich.

Pierwszy raz czytałem też tak szczegółowy zapis długotrwałego procesu dochodzenia do decyzji o emigracji; zarówno sama decyzja, jak i proces są dla Máraiego jako patrioty szczególnie bolesne, zarazem jednak nie pozostają one dla niego kwestią wyboru, lecz obowiązku, jednoznacznego wobec intelektualnego zniewolenia narodu węgierskiego przez Sowietów. I gdy zapadła już decyzja, jak pięknie można o niej pisać!
W mojej świadomości rozlewają się, rozchodzą się jak kręgi i falują dwa rodzaje tęsknoty. Jedna żegna się ze wszystkim, co tu pozostawia. Druga jest bardziej pogańska, dzika, patetycznie powiedziałbym: odwieczna, odysejska.

I choć jest Márai w swej kulturze zdeterminowany i konsekwentny, pozostaje przecież człowiekiem i dlatego dochodzi w nim czasem do głosu ten element dzikości, pierwotności, bo wykorzenić się go zupełnie nie da, można go tylko tą kulturą tłumić, kiełznać. Gdy zaś grupa, warstwa społeczna powołana do tego zadania zawodzi, dzieją się właśnie takie „piękne” rzeczy, jakie przez pierwszą połowę XX wieku oglądała Europa i sam autor, że powrócimy na moment do refrenu „Dziennika”.

I na koniec tego tomu nagłe przejście, wytchnienie, pełny oddech włoskim powietrzem, w którym namacalne ślady szlachetnej kultury i historii mieszają się z brakiem przymusu, co dowodzi, że wbrew zapatrywaniom Máraiego, wolność wewnętrzna nie jest tak całkiem niezależna od wolności zewnętrznej.

W podsumowaniu trzeba więc napisać, że kultura językowa oraz umysłowa Máraiego pozostają na najwyższym poziomie; nieco gorzej jest z higieną umysłową. Porównując jego zapiski z dziełami innych autorów o zbliżonej tematyce i pisanymi w tym samym okresie, nad neurotyczne rozterki węgierskiego pisarza muszę przedkładać chłodny obiektywizm Jerzego Stempowskiego, a nade wszystko żarliwy obiektywizm Józefa Czapskiego. Moje osobiste preferencje nie zmieniają jednak faktu, iż zapiski Máraiego są najwyższej próby, pełne przednich myśli, do tego przyswajają się łatwo, a fermentują długo. Przede wszystkim stanowią zaś świadectwo moralnej niezłomności oraz apoteozę intelektualnej niezależności.

Polskie wydanie „Dziennika” zakrojone jest na pięć tomów, z których ukazały się dotychczas dwa. Stwierdzenie, że przeczytać to dzieło jest obowiązkiem każdego myślącego człowieka, byłoby wbrew moim przekonaniom; człowiek myślący sam zna swoje obowiązki. Niewiele potrafię sobie jednak przedstawić pożyteczniejszych zatrudnień.

utracjusz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *