Jakiś czas temu, będzie ze dwanaście, albo jedenaście lat, przyszedł do mnie Lola i powiada tak: bracie drogi, winieneś posłuchać Za siódmą górą, nową płytę wydało, Budzyński w jakimś wywiadzie mówi, że to rzecz świetna. No to poszukałem i posłuchałem, skoro zarówno Lola, jak i Budzyński polecali. I tak trafiłem na Rogalów – piosenki ku pokrzepieniu serc, jedną z najważniejszych płyt mojego życia, jak okazuje się po latach.
Słuchałem długo w trakcie studiów, potem jakoś zapomniałem i przez kilka lat niczego o płycie nie wiedziałem, trochę przepadła, przykryta czasem. Przypomniałem sobie o niej dwa, może trzy lata temu. Znalazłem na jednym z portali aukcyjnych (swoją drogą uznałem to za cud), zakupiłem bez chwili zwątpienia, a gdy przyszła, odpakowałem, siedziałem i słuchałem zaklęty w słup soli. Te lata ciszy sprawiły, że Rogalów pokrył się w mojej pamięci cienką warstwą mitu. To jest zamknięta w dziesięciu utworach opowieść z czasu, którego już nie ma i nie będzie.
Ale Rogalów sięga w sferę mitu, baśni i legendy nie tylko przez moje osobiste wspomnienia i skojarzenia – cała płyta skonstruowana jest jak baśń, jak kołysanka śpiewana do snu. Cała płyta skupia się na tym, żeby wyciągnąć z Ciebie pewne dawno zapomniane rzeczy. Proste melodie, teksty układane na kształt dziecinnych rymowanek i piosenek śpiewanych do snu, oszczędne instrumentarium, kołysząca rytmika… wszystko to sprawia, że do rąk dostajemy zbiór kołysanek dla dorosłych, którzy, być może, zdążyli już zapomnieć o byciu dzieckiem, o ciemnym świecie za oknem, o kłębach chmur układających się w groźne stwory i o księżycu, który zagląda przez okno zły, że on zasnął, a nie ty.
Jeśli o mnie chodzi, to dzieckiem byłem zupełnie bezproblemowym, przynajmniej do czasu, gdy trzeba mnie było położyć spać, wówczas przez całe godziny potrafiłem leżeć i domagać się śpiewania. Dziś pamiętam z tego mało, prawie nic, ale to, co zostało, pamiętam wyraźnie: wielki strach i niepokój zmieszane z poczuciem ulgi i bezpieczeństwa. Pamiętam przeświadczenie o tym, że tuż obok, zaraz za oknem jest świat, wielki i ciemny, zaglądający do środka, chcący mnie porwać i zjeść. I jego pierwsi posłowie: pięć wielkich topoli rosnących pod oknem i wiatr, co grał w ich gałęziach jakieś świsty, jakieś niskie tony: to świat wołał mnie po imieniu. Ale w pokoju było zapalone światło i Mama, co śpiewała kołysanki i nie wpuszczała całego tego mroku do środka.
Tutaj miejsce na małą dygresję, cokolwiek dziwną. Miałem, w swoim czasie tę przyjemność, że piłem wódkę z kilkoma Maorysami (działo się to rzecz jasna znacznie później, na pewnym międzykontynentalnym weselu) i było zabawnie i ciekawie, aż w pewnym momencie moi towarzysze spoważnieli i oznajmili, że przyszedł czas na hakę: taniec i śpiew spięty w rytuał, rzecz wymagającą specjalnych okoliczności – tańczyli i śpiewali dla żeniącego się właśnie przyjaciela. I była to rzecz piękna i cudowna. Po zakończeniu nie chcieli już do tego wracać ani za wiele opowiadać, tłumaczyli jedynie, że to jest coś więcej niż taniec, śpiew i słowa. To pewne sacrum, obszar magiczny, niematerialny. Coś więcej, coś więcej. Pieśń o świecie, przyjaźni, miłości, w pewnym sensie zaklęcie, w pewnym sensie psalm. A ja myślałem sobie wtedy, że szalenie im zazdroszczę, bo my tutaj w Europie, w śpiewie widzimy tylko śpiew, w tańcu jedynie taniec, a słowa są tylko słowami, cymbały brzmiące. I to idzie dalej, świat jest tylko światem, bycie tylko byciem, wszystko jest zwykłe, wszystko tautologia. Nie podejrzewamy, nie przeczuwamy, nie domyślamy się i nie chcemy się domyślać, że tu jest coś więcej, coś więcej.
I jak niezwykle wyglądają w moim życiu te kołysanki śpiewane wtedy, pod świecącą żarówką z tłem czarnych prostokątów okien wypełnionych topolowymi witkami. Tam, w tych pieśniach, było coś więcej – to coś, czego tak bardzo pozazdrościłem naszym braciom z południowej półkuli. Jakaś dziwna siła, która sobie tylko znaną mocą trzymała ciemność z daleka. Mogłem leżeć i słuchać przez godzinę, zanim w końcu zasnąłem. I do dziś pamiętam właśnie to przeświadczenie o wielkim znaczeniu tamtych pieśni, ba, utwierdzam się w nim przez cały czas. Teraz to już by nie zadziałało, ale wtedy to były prawdziwe zaklęcia, największa poezja, wielkie wieszczenie, mocą samego słowa trzymające całe zło na zewnątrz.
A piszę o tym wszystkim, bo to wszystko, albo raczej echa tego, jest w Rogalowie. Włączcie sobie, słuchajcie, niech serca się krzepią. Słuchajcie opowieści o Wodołazie z Gilgotem, dziwacznych stworach włóczących się po moczarach, śpiących pod płotami, zjadającymi na śniadanie truskawkowe od słońca chmury… Słuchajcie jak w Rogalowie broją myszy, słuchajcie o domisiakach mięciutowych, o bazyliszkach firankowych, o niestworzonych atomach, o tym, jak pociąg wspina się po szynie, o tym, jak wrony śmieją się na polu, jak boćki suną między chmurami i o tym, jak babcia każe spać. Słuchajcie Niech to licho, jak w wielkiej łodzi mrok nadchodzi, a pod miedzą myszy jedzą ser dziurawy! Słuchajcie o tym, jak burze miną, strachy zginą, słońce wzejdzie, mrok odejdzie…
I wszystko to wyśpiewywane w minimalnej oprawie, w muzyce zawieszonej gdzieś między folkiem, ambientem, jazzem, eksperymentem, brodzące po kolana w niskim buczeniu, rozdzierane jazgotem saksofonów, trąbek, łamane niepokojącymi tonami dziwnej elektroniki. I wokal nagrany tak, jakby śpiewał na ucho w najczarniejszą z nocy, co i rusz zahaczający o wyliczanki, śpiewający sobie „la la la” pośród całej tej ciemnociężkiej oprawy. Jest w tym coś niesłychanie groteskowego, głęboko odciśnięte kontrasty, grube linie, niepokojące ciemne bryły i między tym wszystkim – coś ciepłego i dobrego, coś za czym się tęskni. Światło świeci w ciemności.
Idźcie, słuchajcie. Pewnie da się jeszcze gdzieś kupić, a jeśli się nie da, to album znaleźć można na spotify. To jest coś, czego nie słyszy się na co dzień, kołysanka dla dorosłych, którym mrok już dawno wyważył okna i wdarł się do środka; piosenki dla ludzi, którym nikt już nie śpiewa. Ale światło, jak pisałem, świeci w ciemności. Burze miną, strachy zginą. Idźcie i słuchajcie, playlista poniżej.
niesławne p