Książkę Kristiny Sabaliauskaite o szlachetnie brzmiącym tytule Silva Rerum dostałem od Marcina i Adama, dwu psubratów, których z pisania na Statku znać możecie, lekturę trochę odwlekałem, powieść historyczna to nie jest terytorium, na którym czułbym się najpewniej. Dobrze wiem jednak, że są od tej zasady wyjątki, do których Silva Rerum trzeba dopisać. Książka bowiem przejechała mnie jak walec.
Lwia część akcji toczy się w siedemnastowiecznym Wilnie i okolicach, biorąc na celownik życie szlacheckiej rodziny Narwojszów i kilku osób, wchodzących z nią w interakcje. Jan Maciej i Elżbieta Narwojszowie rodzicielstwo mieli cokolwiek burzliwe, utracone ciąże, córka zmarła w pierwszych miesiącach życia, mnóstwo trudów i doświadczeń, z których tylko dwójka owoców wyrasta: bliźnięta Urszula i Kazimierz. I to właśnie wileńskie ekscesy (mniej i bardziej nabożne) dwójki rodzeństwa stanowić będą główną treść książki. Ona z mocnym postanowieniem wstąpienia do klasztoru i bycia świętą, on, wychowany na prowincji elegancki chłopak, schwytany nagle w szpony wielkomiejskiej i jaśniepańskiej studenterii – dziwnym miejscem będzie dla nich Wilno, zwłaszcza, gdy w ich losy wplącze się niby cień, nieco starszy student – Jan Kirdej ze swoją czarną historią. I wiem – taki wstępny opis być może nie wydaje się porywający i brzmi banalnie, książka jednak chwyta już na pierwszych stronach i nie puszcza aż do samego końca. Tutaj musicie mi, braciszkowie moi, ufać na słowo, albo – jeszcze lepiej – sami przeczytać!
Największej zalety wielkiej powieści Sabaliauskaite opisać się zwyczajnie nie da – jest nią bowiem samo tworzywo, faktura jej materiału, ta opowieść, w której każdy szczegół ma znaczenie, każdy spacer wydaje się być przygodą a każde wspomnienie, choćby i którejś z pobocznych postaci materiałem na osobną opowieść. To, że jej zdania ciągną się nieraz niemal na całą stronę; to, że jej akapity płyną nieraz przez stron pięć-sześć; bogate wyliczenia, opisy, tak zręcznie wpięte w opowieść, że gdy autorka maluje nam ulicę albo ogród, te są nie tyle miejscem akcji, co po prostu kolejnymi wydarzeniami, pełnymi działania częściami historii. Postaci żyją własnym życiem – i ja wiem, to jest frazes i ten frazes musicie mi wybaczyć, bo, jak pisałem, tworzywo tej książki da się najlepiej poznać tylko przez lekturę, ja tu mogę użyć jakichś porównań, mniej lub bardziej szczęśliwych i stawać na głowie, ale wiernie tych wrażeń nie zrelacjonuję. Dość napisać, że po poznaniu historii jednego z bohaterów (autorka zmieściła ją na jednej stronie) chodziłem osowiały pół dnia, bo to gorzka historia była – płaskie postaci na papierze tak nie działają, płaskich postaci tutaj zwyczajnie nie ma. Nawet jeśli dla kogoś przewidziano występ na jedną stronę, to będzie to postać, którą po zakończonej lekturze będziemy pamiętać (a przynajmniej piszący te słowa pamięta).
Poważny ton całości świetnie przeplatany jest błyskotliwym, czasem czarnym (momentami nawet makabrycznym!) humorem, czasem zastępowanym przez groteskę, czasem przez zuchwałe sceny, wszystko to zmieszane jest w świetnych proporcjach – i tak oto dzieci rozkopują koci grób, żeby przekonać się, czy zmarli przewracają się w grobie (rola kota Maurycego, choć ten zdycha jeszcze przed właściwym początkiem wydarzeń, jest w książce nieopisana!), w innych rozdziałach trafiamy na krwawe opisy kozackich zbrodni, w jeszcze innych na salony, gdzie młodzi i piękni, szaleni szlachcice zabawiają się cokolwiek nieprzystojnie z pannami do towarzystwa. Wszędzie tam pióro autorki pozostaje niezmiennie ostre, intensywność całości nie maleje nawet na moment. Więc gdy trafiamy na opis rzezi, dostajemy rzeź; gdy czytamy o scenach rozpusty, żaden nieprzyzwoity szczegół nie zostaje zamieciony pod dywan. Gdy autorka każe się śmiać, śmiejemy się, gdy każe się smucić, spada nam kamień na serce.
Rozpisywać można by się jeszcze długo, ale już niewiele pozostaje do napisania! Nic jeno podsumowanie. Książka doskonale maluje panoramę miasta sprzed kilku wieków, zaludnia je żywymi postaciami, świetnie wciąga w nastrój epoki. Wszystkie elementy awanturnicze rozpisane są z zuchwałą lekkością. I ta intensywność całości – tutaj naprawdę nie ma akapitu, który byłby momentem wytchnienia i odpoczynku od toczących się wciąż i wciąż kolejnych wydarzeń. Nawet akapit opisujący ogród Jana Macieja nie jest takim miejscem, tutaj wszystko, przez cały czas płynie i ciągnie z sobą – ale jak pisałem, mogę dać tylko moje słowo, że tak właśnie jest – żeby się przekonać, trzeba chwycić i zacząć czytać. I jeśli miałbym się do czegoś tutaj przyczepić, to byłaby to właśnie ta przystępność, z jaką się w nią wchodzi – jest to bardzo dziwne poczucie, które czasem mi towarzyszy. Gdy z książką nie męczę się choć trochę, włącza mi się jakaś dziwna i nieracjonalna podejrzliwość, przyglądam się jej bliżej, próbuję dostrzec jakieś minusy i cienie, czy aby rzecz nie jest błaha, czy nie jest oczywista, czy nie próbuje mnie zmylić i oczarować tanimi morałami, łzawymi historyjkami, fajerwerkami słowa i wyobraźni… I rzeczy tych w książce litewskiej autorki nie znajduję. W parze z hipnotyzującym tworzywem idzie historia wcale nie błaha, wielowątkowa, z żywymi postaciami i spektakularnie wręcz ożywionym miastem sprzed kilku wieków. Diabeł niby tkwi w szczegółach, ale ja tu żadnego diabła nie znajduję.
Pod wszystkimi zaś wydarzeniami, miejscami i postaciami, jak rzeka, szeleszczą karty księgi, którą Jan Maciej otwiera, tak jak otwierał ją jego ojciec, a przed nim ojciec tamtego; otwiera ją w ważnych momentach życia rodziny i zapisuje to, co ważne, z dziwnym (być może naiwnym) poczuciem, że coś zatrzymuje, coś zostawia i ocala. Pamięć? Siebie samego? Sam pewnie nie wie. I to poczucie kruchości i zmienności, które w sztafecie pokoleń lada moment nastąpi, to że po ojcu zostanie kilka zdań oszczędnie zapisywanych to tu to tam, to że księga trafi lada moment w ręce syna, który będzie zapisywał w niej już swoje rzeczy, towarzyszy nam przez całą lekturę, chowa się gdzieś między słowami.
niesłwany paweł m, syn Marka i Wiesławy