W posiadanie egzemplarza Bromby wszedłem drogą grabieży bookcrossingowej budki, pod osłoną ciemności wtargnąłem, zabrałem i czmychnąłem, ludzie w rynku zajęci byli zabawą, nikt nic nie widział, nikt nic nie wie. Książek Macieja Wojtyszki nie czytałem nigdy, ale mimo to Bromba była postacią, którą kojarzyłem i to kojarzyłem ciepło, pojawiała się ona na marginesach opowieści Tomasza Budzyńskiego, które ten w swoich piosenkach snuje, a które niżej podpisany zasłuchał prawie na śmierć, albo na amen, jeśli kto woli – tak czy inaczej, przesłuchane porządnie i to już w młodości. Zatem dorosłym będąc i słysząc słowa „Bromba” albo „Fikander” odruchowo nadaję im mocno poetyckie i mistyczne tonacje, bo i w takim kontekście, gdzieś na skraju dziwnej, mitycznej poezji Budzyńskiego je poznałem. Nic więc dziwnego, że jak tylko nadarza się okazja, łapię i śpiesznie znikam w ciemnościach.
Następnego dnia po tej nocy gwałtu i rozboju, wstałem z samego rana, spakowałem się i pobiegłem na pociąg, w torbę na podróż obok zęboszczotki i gaciozmiany, biorąc właśnie Brombę i innych, wiadomo, podróż czas magiczny, może jedynie spotęgować wrażenia z lektury. No i spotęgowała. Czytać zacząłem już na dworcu, na którym, zaciekły przeciwnik spóźnień, zjawiłem się ze sporym wyprzedzeniem, zatem zanim jeszcze mój parowóz zagwizdał, zdążyłem, śmiejąc się do siebie samego (będzie to stan permanentny przez całych 120 stron lektury), przeczytać pierwszą z jedenastu opowieści, dowiadując się przy tym, kim właściwie jest Pciuch. Nie chcę Wam za dużo zdradzać, powiem więc tylko, że Pciuchy to szalenie szybkie stwory, mieszkają w czasie i ciężko je dostrzec, bo są zawsze albo wczoraj, albo jutro, nigdy zaś dzisiaj. Sprawa jest skomplikowana, ale autor wyjaśnia i zamyka ją zwięźle i elegancko. Potem przyjeżdża pociąg, wsiadając, czytam opowieść o Fumach. Fumy zawsze odpoczywają, na tym polega ich praca, co zapędza je w kozi róg, bo skoro odpoczynek jest pracą, prędzej czy później męczy i trzeba od niego odpocząć… ale odpoczywanie znów męczy, w końcu odpoczynek praca a praca odpoczynek! Nic więc dziwnego, że niezadowolony Fum fumka, zadowolony zaś cipieje, wsiadam w pociąg, podróż, czas magiczny.
W kolejnych opowieściach spotykam Gżdacza, Brombę, Fikandra, Glisando, Prztymulce i jeszcze kilka innych świetnych postaci i świetnych opowieści. Wszystkie zabawne, wszystkie niesłychanie dziwne i powykręcane, tak, że czytając dziwisz się i cieszysz, śmiejesz i gdybasz. I te opowiadanka, z pogranicza bajki, baśni, groteski, legendy, nie mają na celu żadnego moralizowania, nie będą Ci mówiły co jest dobre i co złe, jak postępować należy i przykładu dawać też nie będą. To jest przestrzeń tylko i wyłącznie na zdziwienie i zabawę – i piszę to myśląc raczej o czytelniku dorosłym, dla którego nadziei już niemal nie ma, bo zapomniał o istnieniu całego świata, którego nie widać, dzieci jeszcze o tym pamiętają, więc jakąś przyszłość jeszcze mają. Brombę przeczytać im można, ale to dla dorosłych jest menażeria Wojtyszki kompanią obowiązkową!
I tak oto, gdzieś w drodze, w pociągu do Krakowa odkryłem na nowo ten niewidzialny świat, co to ciągle mi się gdzieś zapomina i zapodziewa, wraz z wszystkimi jego dobrodziejstwami i pomyślałem sobie, że w sumie zainteresowanie nim to jest jedno z niewielu rozsądnych zainteresowań w ogóle. I chciałem żeby ten pociąg jechał już zawsze i nawet, gdzieś w okolicach Częstochowy, rozpisałem sobie plan na życie: będę odtąd siedział i pisał trzynastozgłoskowcem rymowane bajki o stworach nieistniejących i tak często, jak się da, będę jechał gdzieś pociągiem i dorabiał będę sobie sprzedając truskawkowe chmury (łapane o zachodzie, bo na wschód nie wstanę, za wcześnie) a wszystkie inne sprawy to albo po macoszemu, albo wcale, i tyle będą mnie widzieć, o!
Niestety pierwsze komplikacje pojawiły się zaraz po dotarciu na miejsce, co prawda Adam i Marcin czekający na mnie na dworcu byli porwani moją myślą, tak że jeden z miejsca postanowił, że spisze cykl sonetów o życiu towarzyskim płazów, drugi zaś podjął się stworzenia poematu epickiego o wojnie znikomków z babokami, jednak k’naszemu zdziwieniu, napotykani po drodze ludzie nie podzielali naszego entuzjazmu. Najpierw pani w restauracji oburzyła się, że za obiad chciałem zapłacić bezcenną recytacją opowieści o tym, jak stu-kot wyłapał wszystkie myszy ulicy Wodnej, musieliśmy się więc salwować ucieczką. Nieprzyjemności mieliśmy także w busie, w którym pan kierowca, wysłuchawszy Adamowego sonetu pod tytułem O traszko, droga traszko, dajże mi przy sobie zasnąć, uznał, że biletów nam za to nie da, orzekł nawet, że „do dupy z takimi sonetami”. Marcin próbował go udobruchać bogatym opisem wewnętrznego pojedynku Znikomka, ale nie zdążył nawet dobrze zacząć, kiedy bezceremonialnie wyrzucono nas z busa – musieliśmy się cichcem wtarabanić na dach i mocno trzymać, żeby jakoś w góry dotrzeć.
Po dotarciu na miejsce byliśmy na tyle przemarznięci i zdruzgotani, że koniecznością okazała się rewizja naszej nowej postawy życiowej. Szukanie kompromisu trwa do teraz, jak już znajdziemy jakieś sensowne rozwiązanie, z pewnością podzielimy się nim. Niemniej zachęcam każdą czytelniczkę i czytelnika każdego, żeby podejmowali podobne próby, bo nie wiem, czy gdzie indziej jest jeszcze jakiś ratunek.
Po wszystkim pozostało raz jeszcze przeczytać opowieści o Brombie i Fikandrze, o Fumach i Kajetanie Chrumpsie (dzięki czemu każdy z nas, nawet obudzony w środku nocy i zapytany o długość uszu Fikandra, z miejsca recytuje: 33 centymetry i 6 milimetrów!), bo to są rzeczy piękne, że aż strach. Tak napisze autor we wstępie: „to, co zostało Nazwane przestaje być Nieznane” i słowa te, rzucane na wszystkie te niestworzone a jednak Nazwane postaci, każą myśleć o nich jakoś inaczej. Święto nazywania. Święto jaskółki.
niesławny paweł m, syn Marka i Wiesławy.