Witold Gombrowicz słusznie grzmiał, że do pisania o wielkiej literaturze biorą się często ludzie mali; by nie wpisywać się w ten schemat, zaznaczam od razu, iż poniższe uwagi mają charakter ściśle osobisty. Zastrzeżenie to jest konieczne, bo z jednej strony „Mistrz z Delft” to zbiór skompilowany z ineditów, a zatem niezamierzony przez autora w tym kształcie i siłą rzeczy eklektyczny oraz nierówny, z drugiej zaś strony w obcowaniu z Herbertem zawsze mam wrażenie własnej niedorosłości.
Jest to publikacja, którą w pełni docenić mogą chyba tylko fani i znawcy poety. To dla nich niektóre wiersze znalazły się w kilku wersjach, to ich interesować będą historie powstania i odnalezienia poszczególnych utworów. Ja mam tymczasem z poezją pewien problem. Otóż poezję charakteryzuje, jak pisze sam Herbert, „niedyskursywny tok myślenia”. Być może ta sprytna definicja stanowi rozwiązanie odwiecznej zagadki, dlaczego poezja mi „nie wchodzi”. Wchodzi powieść, wchodzi esej, wchodzi pożywienie, wchodzi fubol, wchodzi nawet Rambo, a poezja – za nic! Od tej pory w zacnym towarzystwie będę się jednak definiował nie jako poetycki tępak, tylko jako osoba ściśle dyskursywna.
Najbardziej może wartościową częścią tego tomu są miniaturowe szkice o holenderskich malarzach. Ten tytułowy, traktujący o Vermeerze, jest wprawdzie nieukończony, ale i tak najistotniejszym wydaje mi się hołd złożony Duysterowi, stanowiący małe arcydzieło i zawierający miniwykład z prywatnej, ściśle indywidualistycznej hermeneutyki autora. To, proszę Państwa, są prawdziwe delicje i choćby ze względu na tych siedem stron warto, a może i trzeba po ten tom sięgnąć.
A głównym motywem, jaki przenika niepoetyckie teksty tego zbioru, jest odpowiedzialność twórcy, jego szczególna rola społeczna, każąca przetwarzać cudzy ból na ból własny, a ten z kolei na komunikaty, które zdolne będą poruszyć coś wewnątrz bliźnich. Co nie oznacza bynajmniej, że w momencie przetworzenia ból twórcy znika, a jego praca jest skończona. Brak komfortu jest bowiem nieodłącznym i koniecznym atrybutem prawdziwego artysty.
Wstępnym warunkiem przyjęcia na własne barki losu poety jest wrażliwość – wrażliwość dana, ale którą i tak trzeba stale podsycać, wystawiać na próby. Bardzo ograniczone zasoby tej cechy tłumaczą zaś nie tylko, dlaczego nie zostałem poetą (choć Muza wie, że próbowałem!), ale i dlaczego nie zostałem odbiorcą poezji.
Ostatecznie „Mistrz” okazuje się zbiorem stosownym raczej do podsumowania wspólnej podróży, przynajmniej z eseistyczną odmianą Mistrza, niż do jej rozpoczęcia. Podróż tę warto odbyć zgodnie z chronologią, zaczynając – jak ja wiele lat temu – od „Barbarzyńcy w ogrodzie”. Bo jest w esejach Herberta coś takiego, co pozwala mi odczuwać z nim (odległe oczywiście) duchowe pokrewieństwo – jakieś przenikliwe wyczucie życia, którego brak Zygmuntowi Kubiakowi, innemu odwołującemu się do antycznego dorobku polskiemu erudycie.
utracjusz