Type and press Enter.

POD SKRZYDŁEM NIKIE #5 / LARS GUSTAFSSON – ŚMIERĆ PSZCZELARZA

Człowiek to dziwne stworzenie, zawieszone między zwierzęciem a nadzieją.

Z całej góry książek z serii Nike od Czytelnika na chybił trafił wyciągam małą łososiową książeczkę z nazwiskiem Gustafsson na grzbiecie, pozostaję więc w Skandynawii (po lekturze dobrej Tove Jansson) i bardzo mi z tego powodu dobrze.

Gustafsson zaskakuje już od pierwszych stron. Jego bohater, chory na nowotwór Lars Lenart Westin, prowadzi dziennik i w kolejnych wpisach, obok relacji z codziennych zdarzeń, wspomina także swoją młodość i dzieciństwo, a nawet pisze odrębne (wcale dobre) opowiadania. Sam autor dobitnie odcina się od całej treści: we wstępie zwraca się bezpośrednio do czytelnika, wprost się z nim żegnając, zostawiając sam na sam z Westinem. Rzecz to szalenie ciekawa, bo ta relacja z ostatnich lat życia to dość otwarte poszukiwania „ja”, z których jednak sam autor symbolicznie wyłącza się już na samym początku. Natomiast jego bohater, zmuszony presją czasu i tym, co dzieje się z jego ciałem, będzie przez cały czas gdybał, zgadywał, szukał po omacku.

A gdyby tak słowo „ja” było właściwie słowem zupełnie pozbawionym znaczenia. Słowo „ja” używa się przecież w codziennym znaczeniu w dokładnie taki sam sposób jak słowa „tutaj” i „teraz”. Wszyscy ludzie mają prawo nazywać siebie „ja”, a równocześnie tylko jeden człowiek ma za każdym razem prawo do tego, mianowicie ten, który właśnie mówi. Nikt nie wmawia sobie, że „tutaj” albo „tam” znaczy coś specjalnego, oznacza, że coś się za tym określeniem kryje. Dlaczego więc mamy sobie wyobrażać, że mamy „ja”. To w nas myśli. To czuje. To mówi. I to wszystko. Albo: to myśli tu – powiedziałem przykładając palec do czoła.

Z jednej strony serwuje nam autor rzeczy absolutnie surowe, wręcz naturalistyczne, podsycane zresztą przez zdawkową formę kolejnych relacji-wpisów. Z drugiej jednak zdarzają mu się przy tym tak niesłychanie poetyckie wybuchy, że każdy z nich wart jest worka złota. Już pierwsze strony niosą z sobą nieprzeciętne parady. Akapity poświęcone śmierci roju pszczół to jest mistrzostwo! Pojedyncze owady nikogo nie obchodzą, nawet ich towarzyszki nic sobie z ich śmierci nie robią – pszczelarz przygląda się i dziwi tej obojętności dla kilku pszczelich ofiar. Swojej i pszczelej obojętności. Ale utrata roju rodzi już pustkę, jeśli rój zniknie, to tak, jakby zdechł pies. Już na pierwszych stronach pojawia się więc pytanie o „ja” – tym razem, o „ja” pszczele – czy w ogóle jest coś takiego? Może pojawia się dopiero na poziomie całego ula? I to „ja” pszczele i ta śmierć pszczela rzucają się jak cień na kolejne strony i rozdziały, gdzie umierał będzie sam bohater.

Ten stan, w którym się znajduje jakby znienacka, to mocne, namacalne odczuwanie bólu, staje się dla niego pretekstem do sondowania siebie samego, poznawania, oceniania, zgadywania. Chaotycznie przebiega więc przez swoją przeszłość, młodość i dzieciństwo. I wcale nie przypomina to usystematyzowanej, płynnej narracji, w którą czytelnik miałby się zaangażować i wczuć – nie, to jest raczej szukanie po omacku, to umierający człowiek przekopujący się przez swoją przeszłość, bezwładnie spadający w dziurę pamięci. Wyciąga więc kilka wspomnień: kobiety, studia, koledzy, dzieciństwo i dziecięce przygody, rodzice i dalsza rodzina. Ale czego on właściwie szuka, co spodziewa się tam znaleźć? Sam pewnie tego nie wie, co chwilę porzuca tropy, łapie kolejne, ale nie przerywa, kompulsywnie szuka, pchany być może biologią pragnącą usprawiedliwienia dla siebie samej. Bo to jest, myślę sobie, niesłychana zuchwałość, że biologia pozwoliła sobie na to, że pomyślano: „ja”. W szerszej perspektywie to wygląda raczej jak wypadek przy pracy – bo może to pszczoły mają rację z tą swoją idealną obojętnością wobec śmierci i siebie samych, a my tylko dziwacznie odstajemy od normy. Nie wiem.

To naturalistyczne doświadczenie bólu, poznawanie na nowo swojego ciała i swojej przeszłości, choć nieporadne i pozornie bezowocne, prowadzi jednak do wielkiej pociechy, do tej nadziei z cytatu na samym początku. Dowodzi bohater, że Lars Lenart Westin jest zjawiskiem jednorazowym, ewenementem na uniwersalną skalę. To jest ważne, że jest „ja” i że to „ja” jest różne od innych „ja”. Jest taki moment, w którym Westin dziwi się swojemu umieraniu, temu, że jest ono całkiem zwyczajne i żywotne, w końcu dba o pszczoły i chadza na długie spacery z psami – nie tak powinno wyglądać umieranie, nie tak je sobie wyobrażał. Zapisuje wtedy taką myśl: „A może wymyślam właśnie nowy sposób umierania?” Zupełnie tak, jakby był pierwszym w dziejach człowiekiem, który umrze, tak jakby miał przetrzeć szlak.

I może rzeczywiście przeciera? A jeśli zgodzimy się z nim i przyznamy mu, że rzeczywiście wymyśla nowy sposób umierania, to musimy być konsekwentni i przyjąć, że wymyśla także nowy sposób życia. Pszczoły giną setkami nie zwracając na to uwagi, jedna śmierć nie różni się od drugiej – o, jak inny jest ich pszczelarz, który żył tylko raz i umrze też tylko raz, jako ewenement w historii świata. Krzepiąca to myśl, gdy zgodzimy się, żeby podobnie pomyśleć o sobie samych, prawda?

niesławny paweł m, syn Marka i Wiesławy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *