Gdyby nie te dziwne okoliczności zewnętrzne, skutkujące nadmiarem wręcz czasu wolnego, być może nigdy nie sięgnąłbym po „Lód”, który straszył na półce swą opasłością już od kilku lat. I pewnie niewiele by to zmieniło, to znaczy pozostałbym tym samym człowiekiem, mimo iż paradoksalnie trudno mi wskazać bardziej utalentowanego od Dukaja polskiego pisarza XXI-wiecznego.
Bo dysponuje on przede wszystkim nietuzinkowym umysłem, potrafiącym wyjść daleko poza standardowe myślenie o świecie. Stąd generuje pomysły godne Lema i, co najciekawsze, pomysły te umieszcza głębiej w wykreowanym świecie, pisząc nimi od nowa jego reguły. Jest wizjonerem pierwszej klasy, a przy tym erudytą.
Ta powieść ma zatem wszystko – oprócz umiaru. Tym właśnie Lem wygrywa, że nie jest przegadany, że zostawia mnóstwo niedopowiedzeń. Dukaj tymczasem, gdy się zaweźmie i rozpędzi, nie zostawia czytelnikowi przestrzeni, musi sam powiązać tak przemyślnie przez siebie rozrzucone nitki. Barokowa i złożona forma stanowi tylko zasłonę dymną, mającą odstraszyć nie dość śmiałych śmiałków.
Ale niełatwo wydać osąd o dziele umysłu znacznie sprawniejszego niż mój, przez co zarzut przerostu formy nad treścią nie chce mi przejść przez palce. Szczególnie że nawet ewentualna trafność takiego zarzutu nie implikuje bynajmniej koniecznie płytkiej treści. Dukaj ma do zaoferowania bardzo dużo, a sposób, w jaki kombinuje ze sobą dziedziny wiedzy całkowicie w ogólnym mniemaniu rozłączne, jest fascynujący. Swobodnie żeni logikę z fizyką, fizykę z eschatologią, czarne z białym. A wykuta pod koniec powieści matematyka historii Benedykta Gierosławskiego nieodparcie kojarzy mi się z psychohistorią Hariego Seldona ze słynnego cyklu Asimova, choć do podobnych rezultatów dochodzi innymi ścieżkami.
A przecież nie dość powiedzieć, że to książka mądra; jest przy tym nader wciągająca, a Dukaj perfidnie sobie z tą atrakcyjnością igra. Wielokrotnie akcja przybierała dynamiczny i, wydawałoby się, ostateczny obrót, sprawiając wrażenie, że to już kulminacja, finał, i już gratulowałem Dukajowi dramaturgicznego zmysłu, po czym orientowałem się, że od końca powieści dzieli mnie jeszcze kilkaset gęsto zaczernionych stron.
Fascynująco wmontowana jest w powieść opozycja między ludzkim (niepewnością) a nieludzkim (pewnością), oparta na zanegowaniu fundamentu powszechnego myślenia o świecie, czyli modelu logiki dwuwartościowej. Kolejnym filozoficznym tropem jest zaprzeczenie przez bohatera swemu istnieniu/swej podmiotowości, czego źródeł doszukać się można nie tylko w filozofii, ale i w dwudziestowiecznych doświadczeniach, których w świecie „Lodu” akurat paradoksalnie zabrakło.
To także świetne, kompleksowe i brawurowe, ujęcie (ale nie wytłumaczenie) Rosji, z jej siłą, ale i z jej bezwładem, z niepodrabialnym charakterem, ale i milionem stronnictw, odłamów religijnych, sekt itp. A wszystko to zaserwowane w hipnotycznej stylizacji, która niepostrzeżenie zaczyna w końcu przenikać do krwiobiegu.
Wreszcie to powieść rozwojowa, w której mamałyga stopniowo krzepnie w potwora. Bo „Lód” to również studium powstawania tyrana i ten jego aspekt jest nad wyraz przerażający. Te wszystkie uwagi są jednak trochę obok tekstu, a nie o nim; trochę przerosło mnie zadanie ujęcia efektów tej lektury w zgrabne, intersubiektywne zdania, ale winę ochoczo zrzucam na pandemię.
utracjusz
Obrazek sprokurował niesławny paweł m