Kilka tygodni temu na księgarniane półki trafił pierwszy od czterdziestu lat zbiór zebranej twórczości Władysława Sebyły, dobrodziejstwo to uczynił Państwowy Instytut Wydawniczy. Dziś zatrzymuję się na chwilę i wyciągam kilka myśli o pierwszym cyklu – zderzeniu młodzieńczej i naiwnej poezji, z wersami dojrzałymi i głębokimi (już tutaj powoli widać, że pisanie Sebyły urośnie do sporych rozmiarów), swoistej wizytówce młodego poety, jedynej szansie na dobre wrażenie. Czy wykorzystanej?
Swój debiutancki tomik, Pieśni Szczurołapa, otwiera Władysław Sebyła cyklem jedenastu wierszy, spiętych tym samym, co książka tytułem. To nazewnicze wyróżnienie każe szukać w nim jakiejś myśli przewodniej, czegoś, co autor chciał podkreślić, jakiejś wizytówki i reprezentacji tego, co szczególnie podczas wydawania leżało mu na sercu.
Pieśni to cykl nierówny i niespójny, od tego trzeba zacząć, wygląda jakby powstawał na przestrzeni lat, zamykając przy tym w jednej przestrzeni naiwne wiersze początkującego twórcy i poezję już w pełni dojrzałą, rozkwitłą, Sebyła widać jakiś czas musiał te wiersze zbierać, bo dość wyraźnie różnią się jakością pomysłów i tworzywa.
Zanim cokolwiek o którymś z wierszy napiszę, trzeba się zatrzymać przy postaci samego Szczurołapa, który mierzi mnie tutaj najmocniej – choć w szczytnej sprawie działa, śledząc i demaskując obłudę, poszukując przy tym sensu w świecie, jest jednak postacią dość banalną, powtórzonym już setkę razy typem autsajdera stojącego obok, poza zasięgiem świata, który próbuje odgadnąć i zdemaskować. Ale tak to już chyba bywa z wczesnym pisaniem, często zachłystujemy się odkrytą na nowo siłą i przejrzystością słowa, tak, że teksty zamieniają nam się nieraz w samozwańcze krucjaty, które przeciw czemuś, albo w obronie czegoś z marsem na twarzach prowadzimy.
I ilekroć Szczurołap zjawia się na scenie, mam to wrażenie podniesionego wysoko sztandaru, tej miny poważnej, tego przeświadczenia, że oto pisze się rzeczy niewypowiedziane, brzmiące gromko, mające moc zmieniania, demaskowania świata. I słów takich – dobrych, pięknych, wielkich – w onych jedenastu wierszach wcale nie brakuje, one są nimi okwiecone, zauważyć jednak należy, że kwitną wszędzie tam, gdzie autor nie stara się ich usilnie umieszczać, wielkimi literami dopowiadając swoje podsumowanie. Szczęśliwie stężenie Szczurołapa w Szczurołapie nie jest jakieś przesadnie wielkie, nie przesłania blasku bijącego z wczesnego pisania Władka S.
Cały cykl otwiera wiersz Ogłoszenie, najsłabszy w mojej ocenie. To manifest tytułowego bohatera, w którym ten uzasadnia konieczność swojej misji: zalewającą świat szczurzą plagę. Rzecz jasna idzie tutaj o ludzką obłudę i hipokryzję, które poeta, w stroju Szczurołapa, bezwzględnie tropić i topić zamierza. Kuleje tutaj rytmika, kuleje ton utworu, rozpiętego gdzieś między powagą a humorem. Wiersz wydaje się być echem jakiejś młodzieńczej fantazji, dłuższe zatrzymywanie się przy nim nie ma sensu, bo oto na kolejnej stronie pojawia się tekst drugi, znacznie lepsza Spowiedź Szczurołapa.
Punktem wyjścia jest tutaj spór z duchowieństwem – spór o kształt nieba. Wiersz porównuje dwie wizje religii i nieba – onej wierze zamkniętej w dogmatach, przepisach i instytucjach, przeciwstawia poeta swoją wiarę – odczuwaną intuicyjnie, wyrosłą prosto z bycia w świecie, pełną zdziwienia i zachwytu.
Moje niebo jest inne…
W nim komety maczają swe miedziane grzywy,
Gdy na wodopój do słońca od czasu do czasu
Przychodzą z dalekiego, huczącego lasu.
O, jak mocno dźwięczy już tutaj piękno wyobraźni Sebyły! Bogato rzeźbiona słowami natura, jest tutaj autentycznej, prawdziwej metafizyki odczuwanej właśnie tak, intuicyjnie, przez patrzenie na piękno i wszystkie ogromy świata. Sam się jednak z przeciwstawianiem będącym osią całego utworu, nie do końca zgadzam – czy Nauczyciel nie mówił: „Przyjrzyjcie się drzewu figowemu”? Na końcu zjawia się Szczurołap i wymachując fletem, grozi demaskacją i rychłą karą. Uciekamy tedy do kolejnego wiersza!
O! Jakie wrażenie zrobiła na mnie Fabryka już kilka lat temu, gdy wpadła mi w łapy w mniejszym zbiorku. Tekst kontynuuje zachwyt nad działaniem, precyzją, wielkością świata, przyrównanego tutaj do wielkiej, fabrycznej hali, w której każde działanie dzieje się zgodnie z planem, każdy obecny ma swoją rolę do odegrania i funkcje do wypełnienia. Owady skubią swój codzienny trud, drzewa pną się w górę jak filary, meteory biją z nieba roztrzaskując skały, globy krążą po wyznaczonych torach, gwiazdy przetapiają ciężkie metale… Piękna jest ta fabryka!
I czas przybiera groźnie, rozrasta się w drzewo,
w śmigłą świerczynę, w rzekę, opitą wiosenną ulewą
Na końcu zjawia się rzecz jasna Szczurołap, tym razem, szczęśliwie, niczego nie psuje. Rozgląda się tylko, woła, szuka – kogo? – głównego Inżyniera. No bo przecież jaka fabryka samoistnie powstaje i sama z siebie sprawnie działa?
Dalej jest Pieśń o burzy, poddająca jednak w wątpliwość doskonałość owego stworzenia, którym Fabryka tak się zachwycała. Najpierw mówi w niej sam Inżynier, zachwycony precyzją i rozmachem swojego dzieła, ale za chwilę na scenę (albo raczej: na niebo) wkracza burza – błąd w obliczeniach, zbyt wysokie napięcie i gromkie pęknięcie w niebie.
To twój błąd, twój błąd, że jest burza:
Jedna gwiazda w żelazie wybuchła.
Nie wiedziałeś…
Dlatego szumi wiatr i niebo w morzu się nurza.
Chwilę po burzy, już na kolejnej stronie zaczyna się odrębny, wewnętrzny cykl – Panopticum, będący poniekąd realizacją manifestu Szczurołapa. Oto galeria zatrzymanych w ruchu, prześwietlonych blaskiem księżyca i upływającym czasem postaci – Boga, oficera, księdza i poety.
I tak Bóg trwa bezsilny, w tym nowym wieku, Bóg w wieku bez Boga, w czasie w którym staje się coraz częściej rekwizytem albo i orężem na wojnie obłudy, wojnie, która w najlepsze trwa do teraz, trwała zresztą zawsze.
Byłeś panem ponad ziemią, niebem morzem…
W pas kłaniały ci się zioła, zboża, dęby;
Teraz kłamią i mordują w imię boże,
Oszukują, wycierają sobie gęby.
Dalej jest oficer, dumnie wyprężony i na koniu, a przed nim wielki pochód, defilada. Patrzy na wszystkich z góry, wszyscy kłaniają mu się, przymilają. I jakże on wielki, jakże ważny, ale i jego nie oszczędzi bezwzględny upływ czasu, bieg miesiąca po niebie, zaraz zamieni się w kolejną z woskowych figur, tak jak wszyscy inni. Ksiądz obrywa chyba najmocniej, pełne i tłuste życie, pokazowe cnoty i wielkie odstępstwo od Źródła, z którego wszystko wytrysnęło.
I na końcu poeta, nasz rodzynek, nasz pączuś, nasz ptyś miętowy! Temu nie obrywa się nic, wcale, a wcale i choć to niesprawiedliwie, to może jednak dobrze, bo dostajemy przez to najlepszy wiersz w cyklu, rzecz w pełni dojrzałą, przenikliwie przeszywającą wzrokiem, imponującą malowniczym i czystym słowem. Sebyła, jakby zapomniał, że jest właśnie w środku nieco naiwnego cyklu o obłudzie i demaskacji, napisał wiersz o tym, jak mówić o świecie – mówienie o świecie to jednocześnie poznawanie świata, oddawanie mu głosu. Bo przecież słowa to są nasze próby ubierania świata, szycia mu ubrań na miarę, poezja to trochę takie krawiectwo, ciągłe sprawdzanie czy świat się w danym słowie mieści.
Jakim słowem z pluskiem rozmawiać?
Jakim śpiewem mówić z płynieniem?
Jakich szumów musiałby wiatr nawiać,
By nie były tej rzeki cieniem?
Jakże mówić z płynącą rzeką,
Gdy się wije bez przerwy i kłębi?
Jakim słowem, wydartym wiekom,
Zmierzyć mętne fale do głębi?
Może lepiej w nurt się zanurzyć
I nie mówić, nie mówić, a płynąć,
Tonąć w wielkiej, pienistej burzy,
Na słoneczne zalewy zawinąć?
Jaka jest przepaść między tym poetą, który w pierwszym wierszu butnie deklaruje, że rozliczy się z tym światem, że wybije szczury, że maski pozdejmuje, że wszystkim nam prawdę pokaże, a tym, który tutaj staje na brzegu rzeki i tak, jak Pan Cogito przegrał pojedynek z własną twarzą, tak ten bezimienny nieszczęśnik przegrywa walkę z opowiadaniem o rzece. I to jest cholernie ważny moment w życiu poety – to zdanie sobie sprawy, że słowa nie oddają prawdy o świecie, że świat jest od nich większy, z kolei on, poeta jest od nich mniejszy. Próba pojedynku, opisu rzeki kończy się wejściem w fale, bo w świecie trzeba przede wszystkim być – tu jest podstawa poezji – dopiero wtedy można patrzeć i jeśli się już zobaczy i ma się do tego odwagę, mówić o tym świecie.
Ten pierwszy cykl pierwszej książki Władysława Sebyły, to niezwykłe spotkanie – to świadectwo drogi, którą ten przeszedł, jeszcze zanim zaczął wydawać. Wiedzie nas od młodzieńczej zuchwałości, przez poetycki zachwyt i zdziwienie światem, aż po przegrany podwójnie pojedynek ze słowem i światem. Ta przegrana to jednak wygrana – bo to jest dopiero właściwy moment, najlepszy punkt wyjścia dla pisania poezji jako takiej.
niesławny paweł m, syn Marka i Wiesławy.