To bardzo mądra książka. Teraz wiem, jakim durniem byłem trzy lata temu, gdy jakaś błaha przyczyna odwiodła mnie od podróży do nieodległego Brzegu na spotkanie z autorem.
„Zapamiętani” powstali przede wszystkim z wewnętrznej potrzeby, ale również w kontrze do święcących dziś tryumfy opracowań, które pisarzy PRL-u rozliczają z brutalną bezwzględnością. Bocheński, z opozycyjną biografią dającą mu legitymację do formowania ocen, wskazuje na złożone okoliczności funkcjonowania w tamtym ustroju i środowisku, okoliczności, które kolejnemu, rozpieszczonemu nieco pokoleniu trudno pojąć w pełni. Sądy swe formułuje ostrożnie, starając się kłaść nacisk na jasne strony przywoływanych życiorysów. Nawet w przypadkach postaci jawnie nękanych przez problemy ze zdrowiem psychicznym czy nałogami (jak Herbert, Borowski, Słucki) dobiera słowa z ogromnym wyczuciem. Zresztą przypadki te tylko potwierdzają nienową tezę, że wybitne jednostki zawsze kryją w sobie jakieś pęknięcie, rozdarcie.
Choć „Zapamiętani” nie są zestawem laurek, to jednak Bocheński maluje tu portrety bez reszty pozytywne. Nic w tym dziwnego, skoro każda z postaci odegrała jakaś rolę w jego życiu, a często wręcz odcisnęła na nim niezacieralne piętno. W subtelnej grze tonów można jednak dosłuchać się, kogo Bocheński darzył prawdziwym uczuciem, a z kim nigdy głęboko się nie zbliżył. Mimochodem dowodzi tym swojego kunsztu pisarskiego, a polowanie na te fragmenty książki, w których komunikat słowny gryzie się z ładunkiem emocjonalnym, to przednia zabawa, choć może „zabawa” to termin cokolwiek niestosowny w odniesieniu do zbioru w znacznej części złożonego z mów pogrzebowych.
Przy wspominkach o tych wielkich niekiedy osobistościach nawraca konsekwentnie smutna refleksja o upadku i komercjalizacji kultury. Jacek Bocheński, podobnie jak Józef Hen, jest w dzisiejszych czasach gościem z czasów innych, żywym reliktem, który daje nam wgląd w nasz świat z perspektywy świata, który znamy (a często i nie) jedynie z książek. Takie spojrzenie na współczesność, którą mylnie przyjmujemy za oczywistą i jedynie możliwą, jest szczególnie cenne. Bocheński jest jednak od Hena mniej zaciekły, bardziej wyważony. Charakteryzują go raczej smutek i rezygnacja niż gniew.
Są tu niespodziewane smaczki, jak na przykład szpila wbita Hłasce (niewymienionemu z nazwiska) przy okazji podsumowania życia i dorobku Kazimierza Brandysa. Jest też trochę goryczy, chociażby kiedy autor pyta, co, u diabła, Polacy zrobili z tą upragnioną wolnością. Bocheński potrafi się jednak również świetnie zdystansować wobec świata, a mnie szczególnie spodobały się słowa „Może, jak wiele rzeczy, o których piszę w tej książce, tylko mi się zdawało”, nie stanowiące bynajmniej kroku w kierunku relatywizmu, tylko ironiczny komentarz do nieustannego trudu historycznych rewizjonistów.
PRL oraz losy i dylematy ludzi zmuszonych żyć w jego cieniu mało kogo już dziś interesują, może właśnie poza grupą tych, którzy zawsze są gotowi kogoś rozliczać. A ja właśnie chciałbym tymi ludźmi i tymi dylematami zainteresować również ludzi przyzwoitych. A ponieważ wciąż znacznie mniej od Jacka Bocheńskiego przeżyłem i znacznie mniej od niego widziałem, szczególnie rzeczy złych, gotów jestem naiwnie wierzyć, że w jakiejś mikroskali mi się to powiedzie.
utracjusz
Nietradycyjną grafikę spreparował tradycyjnie niesławny paweł m, opierając się na zdjęciu Jacka Bocheńskiego udostępnionym na licencji CC BY-SA 4.0 przez autora, Wojciecha Druszcza.