„W ruchu” to książka szczególna. Wydana przez Małopolski Instytut Kultury w nakładzie czterech tysięcy egzemplarzy i dystrybuowana bezpłatnie (oraz skutecznie – spróbujcie ją dostać!), mieści osiem historii, z których cztery dzieją się w Krakowie, a cztery gdzie indziej w Małopolsce. Pierwsze opowieści zaczynają się jeszcze w XIX wieku, by niespiesznie przewędrować przez pierwszą połowę dwudziestego stulecia, śledząc zmieniający się status Polski oraz towarzysząc wciąż takim samym ludziom.
Sadurska oddaje głos tym, którzy są go zazwyczaj pozbawieni, narratorami czyniąc postaci przeoczane, twarze przeciętne, sylwetki niepozorne. Dowodzi tym samym, że małe narracje w niczym nie ustępują tym wielkim, a przy tym są wolne od ich nieuniknionych zafałszowań czy wypaczeń. Choć zatem naturalnym skojarzeniem, jakie narzuca tytuł tego zbioru, jest Olga Tokarczuk i jej „Bieguni”, bliższy krakowskiej pisarce okazuje się Danilo Kiš z „Encyklopedią umarłych”, której koncept zostaje tu po autorsku ożywiony.
Mnie nasuwa się jeszcze jeden nieoczywisty trop. Pierwsze słowa „Nikt nie woła”, autobiograficznej powieści Józefa Hena, brzmią: „Napluję im wszystkim w twarz. Wszystkim, co tak pięknie gadają.” Wypowiada je Bożek, narrator i alter ego autora, a myśl, jaką kryją, że zwykli ludzie nie powinni robić za pionki na szachownicach wielkich historycznych macherów, zdaje się być nieobca Sadurskiej.
Sama książka jest misternie pomyślana, poszczególne historie otaczają stary Kraków niczym plastry miodu. Ale nie wiem, czy kunsztu autorki jeszcze lepiej nie dowodzi promieniująca z tego zbioru wiara, że jest w ludziach pewna jasność, budząca otuchę bardzo w tych mrocznych czasach potrzebną. Podobnie zresztą jak potrzebne jest świeże, niewytężone pisarstwo w zalewie prozy pretensjonalnej, silącej się na jakąś manierę.
A na tym nie koniec pochwał. Poza przenikającym „W ruchu” duchem humanizmu, uderza sugestywny klimat tych opowiadań, które łatwo przenoszą do innego świata, bo choć traktują o ludziach, jednocześnie niezwykle plastycznie rysują tło, scenografię. A każda z postaci posiada indywidualny rys, dzięki czemu łatwo zapada w pamięć w swej odrębności.
Ale może najbardziej zazdroszczę Sadurskiej, że jest też dobra w niuanse, które przemyca tu i ówdzie z ogromnym wyczuciem. Jej umiejętność wyeksponowania spraw ukrytych sprawiła, że czułem się, jakbym czytał alternatywną historię tego kawałka Europy, w której wprawdzie dzieją się te same wielkie złe rzeczy, ale równoważy je cała masa małego, codziennego, nieefektownego dobra.
Życzyłbym sobie, żeby i moja mała ojczyzna, o jeszcze bardziej skomplikowanej historii, zyskała piewczynię tej klasy. W świetle deklarowanej przez autorkę sympatii do Wrocławia nie jest to nawet perspektywa nierealna. Trzeba jedynie poszukać najodpowiedniejszych form nacisku, co wymaga oczywiście zbadania sytuacji osobistej, majątkowej oraz psychicznej pisarki. Zajmę się tym niezwłocznie.
utracjusz