Siostra
Dzięki nieznacznej różnicy wieku zażyłościom dziecinnym
wspólna kąpiel tajemnicy puszystych włosów i miękkiej skóry
mały Cogito odkrył – że mógł być siostrą
(było to tak proste jak zamienienie miejsca przy stole
gdy rodzice wyszli i babka pozwalała na wszystko)
a ona właścicielką jego imienia łuku męskiego roweru ba nosa
na szczęście nosy mieli różne brak podobieństwa fizycznego
pozwolił uniknąć dramatycznych konsekwencji
skończyło się na dotyku dotyk się nie otworzył
i młody Cogito pozostał w granicach swojej skóryziarno wątpliwości podważanie principium individuationis
tkwiło wszakże głęboko i pewnego popołudnia
trzynastoletni Cogito ujrzawszy na ulicy Legionów
dorożkarza
poczuł się nim tak dokładnie
że wysypały mu się rude wąsy
a rękę sparzył zimny bat
Słowo powtórzone stukotem traci swoje znaczenie, jest zbitką liter, której już nie rozumiem. Jest tylko swoim brzmieniem, oderwanym od pierwotnego znaczenia.
Zerwane z łańcucha słowo ma swój kształt, swoją barwę i swój ciężar, zaczyna istnieć samo w sobie i nic już nie wiąże go z określaną przez nie rzeczą. Właśnie wtedy jest najpiękniejsze. Może pobiec za każdym przedmiotem, jest jak rzep, przyczepia się do wszystkiego, może znaczyć wszystko. Może zamienić się miejscami z każdym innym zgubionym słowem.
*
Za naszym domem rosła czereśnia. Największe drzewo świata. Jakiś dziwny, stary bóg, który przystanął na naszym podwórzu, skłonił głowę i zapadł w sen.
Wspinaliśmy się na nią, na pamięć znaliśmy konary i gałęzie, każde z nas miało swoją ulubioną. Dziwna stałość drzewa wlewała w nasze serca otuchę. Choć byliśmy wtedy jeszcze nieśmiertelni (nasza babcia miała wtedy sześćdziesiąt lat. Sześćdziesiąt lat to jest wieczność, gdy ma się ich siedem. Babcia była zatem dowodem: żyje się wiecznie), podskórnie przeczuwaliśmy już jednak niepokój, wiedzieliśmy, że świat zaraz ruszy do przodu a my w nim zginiemy.
Ale po każdej zimie wracaliśmy na nasze drzewo, starą dobrą czereśnię, a ona przyjmowała nas tymi samymi gałęźmi, które znaliśmy tak dobrze (myślę, że i dziś mógłbym na nią wejść mając zamknięte oczy), potem karmiła kulkami bordowej słodyczy.
Mieszkaliśmy na niej razem ze szpakami i byliśmy nieśmiertelni. Rośliśmy na niej wtedy jak owoce. I nigdy nie byliśmy bliżej. Stare drzewo brało nas we wspólny mianownik. Przecież nikt nie może odróżnić trzech rosnących na nim kulek. Dla nas wtedy też nie było różnicy. Gdy tylko oderwało się stopę od ziemi, trzeba było zapomnieć takie słowa jak: „ja” albo „moje”, trzeba było zostawić je na dole. Odrywaliśmy się od ziemi i od bycia sobą, można było zamienić się miejscami i nikt, nawet my sami, niczego nie zauważał. Korzeń czerpał z ziemi wodę i sól, liście karmiły się słońcem. I wszystkie te rzeczy płynęły przez nas. A potem Mama wołała na obiad.
Od ponad dekady Czereśni już nie ma. Może to i lepiej, pewnie dziś wydawałoby mi się, że jest dziwnie, może nawet śmiesznie mała. A wraz z nią wszystkie te wspinaczki i wszystkie jej owoce. Ścięta, na zawsze pozostała wielka i nieśmiertelna. Patrzyliśmy jak znika i nie wiedzieliśmy co z tym zrobić.
Zeszliśmy z czereśni i już nie jesteśmy nieśmiertelni (choć babcia ma 85 lat i usilnie przekonuje nas, że jest inaczej). Jedno z nas wchodzi w dorosłość, drugie codziennie patrzy na Alpy, trzecie pisze te słowa. Osobno. Choć każde z nas dobrze pamięta zielone liście, wielkie gałęzie, bordowe owoce i konkursy w pluciu pestkami.
*
Słowo, powtórzone sto razy odrywa się od siebie samego.
A ja, jeśli przeżyję sto dni swojego życia, a potem spotkam siebie samego w lustrze, to każdorazowo ze zdumieniem stwierdzam, że jestem już kimś innym. Sto razy wstałem, sto razy żyłem, sto razy spałem. Sto dni dalej.
Rozpętla mnie tych sto dni i odrywa od rzeczy które określa moje ja. Teraz można wstać, zamienić się miejscami. Zostać, albo pójść sobie. Przez to trzeba starań, by, jak młody Cogito, pozostać w granicach własnej skóry. To podobno ważne.