Jesienią na księgarnianych półkach zjawił się nowy Murakami, wiedziony starymi sentymentami (kilka lat temu zupełnie porwało mnie jego pisanie), ruszyłem na zakupy, przekonać się, jak tam się sprawy na dalekim wschodzie mają, z lekturą się nie spieszyłem, w końcu mogę jednak zdać relację z tego spotkania.
Murakami zatrzymuje się przy małych i błahych wydarzeniach z przeszłości – piszącej wiersze kobiecie, z którą jego bohater przespał jedną noc i już więcej jej nie spotkał, dziewczynie mijanej na szkolnym korytarzu przed kilkoma dekadami, jakimś spotkaniu na które bohater, wystawiony, przychodzi sam, jakiejś jednorazowej rozmowie w barze – ale wszystkie te momenty są ważne mocą jakiejś ulatującej natychmiast magicznej chwili, w której się odbywają.
W twórczości autora, niemal od samego początku przeplatają się z sobą motywy obyczajowe i elementy „magiczne”, tak samo jest tutaj, choć warto podkreślić, że te drugie są raczej w odwrocie i skupiają się najmocniej w dwu tekstach – opowiadaniu o wymyślonej płycie Charliego Parkera i opowieści o mówiącej małpie kradnącej z miłości nazwiska kobiet, którą bohater spotyka w pewnym podrzędnym hotelu. Piją piwo i gadają o miłości. Ale bez względu na obecność elementów fikcyjnych we wszystkich tekstach, nawet najbardziej prozaicznych, chodzi mniej więcej o to samo: o to, że od czasu do czasu trafiają nam się rzeczy niezwykłe i tajemnicze, których wyjaśnić nie możemy, które dźwięczą potem długimi latami i pozostają zagadką.
W jednym z opowiadań bohater mija na szkolnym korytarzu dziewczynę ściskającą kurczowo płytę Beatlesów i nigdy więcej już na nią nie trafia, a mimo to zostaje ona z nim już na zawsze. Ona, a raczej uczucie towarzyszące temu przelotnemu spotkaniu. I jest to, w całej swojej zwykłości, wydarzenie równie nieodgadnione, jak ta gadająca małpa albo podwójny księżyc, czy owca żyjąca w człowieku, które znamy ze starszych książek Japończyka.
On te wydarzenia opowiada bardzo kompulsywnie, często nie dba o ich zakończenia, notorycznie zostawiając na końcu wielokropki. Dąży prosto do tych momentów stanowiących „nadzienie” kolejnych tekstów, lakonicznie traktując wszystko, co po drodze musi opowiedzieć. „Miałem wtedy tyle i tyle lat”, „Mieszkałem tam i tam” i tak dalej. Trzeba się spieszyć, bo gdzieś tam jest coś ważnego do opowiedzenia.
I bardzo cieszy, że te historie to są historie rzeczy małych – pojedynczych spotkań, jednorazowych rozmów, spotykania się z kimś przed trzydziestu laty. Małe i piękne rzeczy. Albo historia małej drużyny baseballowej, częściej przegrywającej niż tryumfującej, której bohater postanowił kibicować, a po pewnym czasie napisał i wydał o niej tomik wierszy, którego nikt nie kupił.
Za mało uwagi poświęcamy naszym przeszłościom. Nie wydobywamy z czasu wszystkich skarbów. Nad zużytym czasem (a może to raczej czas nas zużywa, nie na odwrót?) zbyt szybko przechodzimy w jutro, niczego z niego nie bierzemy, albo czekamy na duże wydarzenia, gadające małpy i owce, w poważaniu mając te rzeczy małe, które codziennie nas kształtują i zmieniają.
Trzeba się zatrzymać, trzeba się rozejrzeć. Być może ominęliśmy swoją dziewczynę z płytą Beatlesów, być może gdzieś tam gra przegrana drużyna, o której nikt nie pisze wierszy (a takie wiersze są najbardziej potrzebne!). Ile twarzy, spotkań, kilkuzdaniowych rozmów pamiętamy z wczoraj?
PS – nie zmieściło mi się to w tekście, ale trzeba chyba zaznaczyć, że książka, choć trzeba jej kilka banałów wybaczyć, ogólnie jest spoko i jak ktoś pisanie Murakamiego lubi, to się nie rozczaruje. Czytelnik nieprzygotowany może być natomiast w szoku, gdy trafi na opowiadanie bez wyraźnego zakończenia i morału, może mu się nie spodobać.
niesławny paweł m, syn Marka i Wiesławy
źródło zdjęcia głównego: Wikimedia Commons, Art and International Cooperation Adligat, licencja CC BY-SA 4.0