Type and press Enter.

WIERSZE PODEBRANE #14 / RIMBAUD / ŚWIĘTA GŁODU

Rimbaud, Święta głodu
tłum. Ryszard Mierzejewski

 

Mój głód, mówię Annie,
Na twym ośle ucieknie.

Jeśli coś smakuję, to nie ma znaczenia,
To jak kamienie i ziemia.
Dryń! Dryń! Dryń! Dryń! Powietrze jedzmy,
Ziemię, żelazo, skały.

Obróćcie się, głody! Karmcie się, głody,
Łąko dźwięków!
Wdzięczące się i drżące trucizny
Powojów;

Kamienie przez biedaka tłuczone,
Stare mury w świątyniach,
Otoczaki, głazy przez potop narzucone,
Chleby uśpione w szarych dolinach!

Moje głody, to kres, czarne powietrze;
Błękitne dzwonienie;
– To żołądek, który mnie ssie.
To cierpienie.

Liście pojawiły się na ziemi:
Idę po owoców dojrzałych miąższe,
Wybieram z ich łona zagłębień
To, co słodkie i fioletowe.

Mój głód, mówię Annie!
Na twym ośle ucieknie.

„Jeśli chcemy zrozumieć tego człowieka i jego świat, to jedynym sposobem jest staranna rekonstrukcja – poprzez mityczne reprezentacje, jakich nam dostarcza – pierwotnego wydarzenia, do którego bez przerwy się odwołuje i które odtwarza w swych sekretnych ceremoniach. Metoda, jaka się narzuca, polega na dotarciu do prawdziwego znaczenia faktów poprzez analizę mitów”.

Powyższe słowa w książce „Święty Genet” napisał o autorze „Dziennika złodzieja” Jean Paul-Sartre i nie wydaje się nieuzasadnionym przywołać je, kiedy w ogóle rozpoczynamy czytanie któregokolwiek z tych, których przez wieki – nawet jeśli Geneta nie – nazywano poètes maudits, poetą przeklętym.

Nie tylko zresztą rzecz dotyczy literatury, bo przeklęci bywali takoż malarze, żeby przywołać choćby dwójkę przyjaciół – van Gogha i Paula Gaugina, jak i muzycy – tu może za przykład wystarczy płyta nagrana w 1969 roku przez czterech długowłosych dżentelmenów, która ufundowała zeppelin do sławy wielu kapelom biorącym ją za inspirację. Rzecz jednak w tym, że z literaturą jest – prawdopodobnie – najtrudniej.

Po latach, po wiekach nawet sięgamy do poezji Villona i do dziwacznych poezji Rimbauda; niewiele, jeśli cokolwiek szokuje nas z Baudelaire’a, dziwne norwidy są dziwne i niezrozumiałe, a bełkot Leopolda Blooma oprowadzającego nas po dawnym Dublinie nie jest do strawienia bez kilku głębszych. Myślę tak: o ile dla laika rozświetlone szczegóły malarstwa van Gogha czy mało wzrok sycące kształty tahitańskich kobiet spod pędzla Gauguina jeszcze – po paru artykułach, po kilku leadach pośpiesznie przeczytanych dla zabicia czasu – mogą okazać się wpół zrozumiałe, to proszę sobie wyobrazić determinację istoty, która – mimo iż ni w ząb z „Ulissesa” nie kmini nic – doszukuje się dla tej książki uzasadnienia. Mityczne te stwory tylko w labiryntach uniwersyteckich i w ciszy domów wnikają w prawdziwy przedmiot tej czy innej literatury. Czy docierają do źródła? Zdaje się, że nawet Derrida poddał się, szukając źródła słowa poety z Czerniowców. Czy jest w tym poddaniu się wstyd? Żadną miarą. Czy sprzyjało to  sięganiu po najdojrzalszy owoc myśli? Zdaje się.

O życiu Jeana Nicolasa Arthura Rimbauda pisał już nie będę, bo z okruchów wyłuskanych to tu, to tam, cień jego życiorysu wydobył Paweł pod tym linkiem: https://statekglupcow.pl/2017/06/27/rimbaud-statek-pijany-ultima-thule-12-wiersze-podebrane-4/ i, tak myślę, jest to postać na tyle ikoniczna, że raczej nie będziemy kojarzyć go z cnotliwym życiem w kręgu dziewiętnastowiecznych francuskich paseistów. Rimbaud to inny Mallarmé, inny Wojaczek, Blake albo Stachura. Pewnie i większy, ale jakby z jednego rdzenia duszy wzięty. Kometa, której światło rozbłyska szybko, przynosi nadzieje, lecz płonne, pozostawiając nade wszystko nienasycenie.

To określenie opisuje moją postawę wobec „Święta głodu” poety z Paryża. Jest to oczywiście moja nieudolność, ale też poetycki rewir, który może oprócz Wojaczka, nigdy do mnie szczególnie nie trafiał. Mikołowski poeta pisał: „jedz mi brud zza paznokci, pij miesięczną krew” i obrzydliwość tej sceny jest zachwycająca, szczególnie przecież w otoczeniu najmniej spodziewanych miłosnych metafor. Rimbaud pisze: „Mój głód, mówię Annie,/ Na twym ośle ucieknie”, a ja nie wstydzę się przyznać, żem nie dorósł do tych strof. W zamian przeklejam „Bądź mi” demona polskiej poezji:

Bądź mi od stóp do głowy, od pięty do ucha
Od kolan do pachwiny, od łokcia do paznokci
Pod pachą, pod językiem, od łechtaczki do rzęs

Bądź biegunem mojego pomylonego serca
Rakiem, który mózg jedząc pozwoli poczuć mózg
Bądź wodą tlenu dla spalonych płuc

Bądź mi stanikiem, majtkami, podwiązką
Bądź kołyską dla ciała, niańką co kołysze
Jedz mi brud zza paznokci, pij miesięczną krew

Bądź żądzą i spełnieniem, rozkoszą, znowu głodem
Przeszłością i przyszłością, sekunda i wiecznością
Bądź chłopcem, bądź dziewczyną, bądź nocą i dniem

Bądź mi życiem, radością, bądź śmiercią, zazdrością
Bądź złością i pogardą, nieszczęściem i nudą
Bądź Bogiem, bądź Murzynem, ojcem, matka synem

Bądź – i nie pytaj, jak Ci się wypłacę
A wtedy darmo weźmiesz najpiękniejszą zdradę:
Miłość, która obudzi śpiącą w Tobie śmierć

Marcin

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *