Type and press Enter.

Szczęściu trzeba pomagać / Wywiad z Józefem Henem

Szczęściu trzeba pomagać

Z Józefem Henem rozmawiają Marcin Byrski i Marcin Dymalski

MB: W korespondencji przed wywiadem uznał Pan sprawę z naszą nazwą, Statek Głupców, za “ryzykowną”. Dlaczego?

JH: Statek głupców to motyw zaczerpnięty ze świata literackiego. Ludzie nie wiedzą, czym był ten statek i jaką rolę odegrał. Statek Głupców z Henem? Stąd prosta droga do wniosku, że i on też jest wśród tych głupców! Dlatego to jest ryzykowne. (śmiech)

MD: Ale my wyselekcjonowaliśmy już sobie odpowiednią grupę odbiorców i to zagadnienie jest im znane. Tak że raczej nie ma się czym martwić.

JH: Ja śniadanie jadłem z dwoma facetami, którzy są w delegacji; chyba nawet inżynierowie. Jeden był bardziej oblatany, drugi – nic jemu nie mówiło! Żadne nazwisko, żaden film. Ale był bardzo uprzejmy – mówił: pan jest pisarzem, prawda? Ja mówię: skąd pan wie? On: słyszałem kawałek waszej rozmowy [z MD poprzedniego wieczoru]. I ja mu w końcu parę swoich tytułów wymieniłem, ten drugi się trochę orientował. Mówił, że Kutz robił film z opowiadań Krzyż Walecznych – najlepszy film 1959 roku. Tamten: no, to ja się wtedy urodziłem. Nazwisko Kutz coś mu mówiło, a temu drugiemu – nic! Ale okropny jest ten świat, bo wyjął smartfona i wszystkiego się o mnie dowiedział. Z błędami, które są w portalach! I kiedy się do nich pisze, że są błędy, to oni odpowiadają: a jakie pan ma dowody? To znaczy ten, który podaje fałszywe dane, nie musi mieć dowodów, natomiast autor, kiedy prostuje, musi dowody dostarczyć.

MD: Kazimierz Brandys, Władysław Terlecki, Teodor Parnicki, Leopold Buczkowski, Igor Newerly – oni są dzisiaj zupełnie zapomniani. Jak pan to skomentuje i czy sądzi pan, że fakt, iż pana książki są ciągle wznawiane, wynika jedynie z pana długowieczności, czy też posiadają one jakąś szczególną jakość?

JH: Ja na to pytanie nie umiem odpowiedzieć! Mogę tylko odpowiedzieć, że żyję i jakoś tam działam, ale jak wszystkim, nie jest mi łatwo. Nie jestem zresztą przekonany… Czytałem ostatnio eseje Brandysa – no, to się świetnie czyta! Moim zdaniem on był eseistą, z fabułami gorzej, łącznie z tym Samsonem. W filmie Samson padają dialogi niemożliwe zupełnie. Kępińska tam gra – ona mówi: “wszak mówiłeś”. Z drugiej strony on napisał też Matkę Królów. I Jak być kochaną.
Natomiast eseistyka bardzo ciekawa, bo to był bardzo inteligentny i dobrze piszący eseista. I to mu się zresztą przydało, bo napisał świetny szkic o Sartrze i kiedy się znalazł w Paryżu, to Sartre się mu odwdzięczył za to! W ogóle cała te eseistyka w PRL-u nie wyglądała źle wbrew PRL-owi. Na przykład cała szkoła krakowska – Wyka, Kijowski, Błoński, Puzyna, Ludwik Flaszen, który rozbił właściwie socrealizm. Wymyślił określenie schematyzm. To była bardzo dobra szkoła, łącznie z Wyką, chociaż groziło jej coś… to znaczy groziły dyspozycje socrealistyczne, pseudomarksistowskie. Na przykład: wybitny krytyk H. utrzymywał – było dużo śmiechu z tego powodu – że smutek Sonetów krymskich Mickiewicza wziął się z tego, że spadły ceny zboża w Odessie. I on to serio pisał! Nie będę wymieniał nazwiska.

MB: Zatem Brandys nie bardzo radził sobie z dialogami, w pana powieściach wręcz odwrotnie – są pisane lekko, zupełnie jakby były podsłuchanymi rozmowami. Jak nauczyć się tak pisać dialogi?

JH: Nie trzeba się nauczyć, trzeba słyszeć swoich bohaterów. Ja myślę, że jak się pisze fabułę, to jest się też kimś w rodzaju aktora, bo człowiek piszący wciela się w bohatera, w postać.
Ale tak, przejście na ty z Kazimierzem też było ciekawe. Byliśmy na andrzejkach u Andrzeja Brauna. Brandys był z Kuźnicy, my byliśmy per pan. On odrzucił Na zachód od Nysy – mój tekst, który uważałem – po Kijów Taszkient Berlin – za pójście do przodu. Dostałem zwrot, wtedy zwracano teksty, nie było ksera. “Z nadesłanego materiału nie skorzystamy”. Dlaczego? Ja się załamałem. Czy ja się aż tak mylę? Ale po kilku miesiącach posłałem do Krakowa do Twórczości. Naczelnym był Wyka, a sekretarzem młody Wilek Mach. Dostałem od niego list: tekst pójdzie w najbliższym numerze. Ja kiedyś powiedziałem córce, to może pan znaleźć w moich dziennikach, że jak tekst jest najpierw odrzucony, to znaczy że jest dobry! Bo to znaczy, że komuś przeszkadza, że coś jest niewygodne. Bruliony profesora T. zostały przez pierwszego wydawcę odrzucone i natychmiast je przyjął PIW. Rafał Skąpski w ciągu dwóch dni powieść przeczytał. Wdowę po Joczysie posłałem do Życia Literackiego, gdzie był Kijowski, ale naczelny Machejek zatrzymał i napisał mi: macie, kolego, lepsze opowiadania. Wydrukować to mogłem dopiero – popatrzcie panowie, jaka zależność – jak Ważyk opublikował Poemat dla dorosłych. Zaczęła się „odwilż”. Kilka miesięcy później poszła Wdowa po Joczysie w Nowej Kulturze, przy czym bardzo rzadka rzecz, że opowiadanie zaczynało się na pierwszej stronie.

MD: Mimo tylu ciężkich przeżyć pisze pan w Nie boję się bezsennych nocy: “życie szło mi dość smarownie”. Skąd czerpie pan tyle pogody ducha i siłę wewnętrzną mimo tragizmu obecnego w pana życiu?

JH: To jest jednak porównanie z tym, co przeżyli ludzie mojego pochodzenia, którzy nie uciekli na wschód. Jak oglądałem Pianistę – w ogóle to przecież wiedziałem, spotykałem się z ludźmi, mój wujek uciekł z pociągu do Treblinki – ale jak widziałem w Pianiście te zamykane wagony na Umschlagplatzu, to pomyślałem – ja jednak przez to nie przeszedłem. Pamiętam, jak Konwicki do mnie dzwonił i mówi: przeczytałem książkę – wspomnienia wydane pośmiertnie Caleka Perechodnika Czy ja jestem mordercą? On był policjantem żydowskim w Otwocku. I mówi Konwa: myślałem o tobie, żeś ty się o to nie otarł. Mówi: ja się otarłem, chociaż nie jestem Żydem, ale byłem przy tym! Blisko! I ja mam tę świadomość, że było ciężko i głodno, mało nie umarłem z głodu, ale nikt mnie nie pędził do gazu, nikt mi nie przystawiał pistoletu do głowy!

MD: Sen pana uratował!

JH: Tak, sen przed planowanym jeszcze w 1939 roku powrotem do Warszawy. Tu muszę powiedzieć tak, że kilkakrotnie w walce o życie miałem szczęście, tylko że ja swojemu szczęściu jakoś pomagałem. Trzeba szczęściu pomagać. Ale szczęście miałem, na przykład to, że nie miałem dwóch złotych. Opisałem tę historię w Nowolipiu.

MB: Kiedy okazało się, że pisarstwo jest losem dla pana przyszykowanym?

JH: No, dosyć wcześnie, jak miałem dziesięć lat. To zresztą dzięki kolegom klasowym. Potem w gimnazjum to już w ogóle nie było mowy, bo mój polonista mówił: A teraz nasz mistrz stylu! – i kazał mi czytać przed całą klasą wypracowania. Mało tego, podobnie poloniści z innych klas, bo mieliśmy trzech polonistów. Dwóch było pochodzenia żydowskiego, trzeci nie był Żydem, Miller, który przyszedł do nas wyrzucony z gimnazjum Oświata. W tym gimnazjum urządzili chłopcy getto ławkowe. To on przeniósł Jezusa na lewą stronę, do Żydów, no i wyleciał z gimnazjum i przyszedł do nas. Tak to było… ja w Nowolipiu piszę o tym. Koledzy mnie uświadomili. W czwartym oddziale było zadane streszczenie jakiejś czytanki. I nauczyciel przeczytał ją chłopcom, a potem przyszła pani, która nas uczyła w pierwszym oddziale i chłopcy mówią: Niech pani zobaczy, co on napisał! Miałem szczęście do kolegów. Szczęście polegało między innymi na tym, że żaden z nich nie był piszący. (śmiech)

MD: Nie chce pan oceniać swojej twórczości, ale ja jednak wrócę do tego tematu. Anatol France dostał Nobla za głęboki humanizm. Czy myśli pan, że takie określenie przystaje również do pańskiej twórczości?

JH: Głęboki humanizm? Jak dostanę Nobla, to panu odpowiem!

MD: Może być ciężko, bo dzisiaj decydują chyba inne kryteria…

JH: No, inne kryteria, tak! Miałem przyjaciela, który już nie żyje, a który tłumaczył całego Strindberga. Szwedzi uratowali mu płuca, bo on był w łagrze, aresztowany w 1944 roku, on był jednym z czołowych – Zygmunt Łanowski – przywódców Armii Krajowej we Lwowie. Rosjanie zaprosili tych przywódców na kolację, pili, pocałowali się i potem wszystkich aresztowali. I on był w Riazaniu, no i tam zaprzyjaźnił się z jakimś Niemcem, który był po drugiej stronie drutów. Skończyła się wojna, jego dawni towarzysze z PPS ściągnęli go i wysłali do Szwecji i Szwedzi uratowali mu płuco. Tak że on przez wdzięczność tłumaczył literaturę szwedzką. On był 20 lat starszy ode mnie. Zaprzyjaźnił się z nim Artur Lundkvist, sekretarz komitetu noblowskiego. I ten powiedział mu, że póki on żyje, nigdy nie dostanie nagrody Graham Greene ani Tadeusz Różewicz. I tu wracamy do tego, że dzisiaj się zmieniły kryteria.
Dlaczego Różewicz? Z powodu Białego małżeństwa. I ja wam mówię: dziś by właśnie za to dostał Nobla. Natomiast Greene… ja myślałem że chodzi o to, że on lubi robić pieniądze. W Playboyu drukował w odcinkach Podróże z moją ciotką. Rozeszła się też pogłoska, że był agentem wywiadu brytyjskiego. Ale wkrótce potem, dosyć niedawno, dowiedzieliśmy się, że przed wojną napisał rasistowską książkę i to był chyba główny powód. Ale znacie historię moją z Amerykanami, w Paryżu? Poczułem się samotny, gdzieś w kawiarni o dziewiątej wieczór przysiadła się grupa Amerykanów. Ja myślę, jak im wytłumaczyć, że jestem pisarzem, co piszę, w końcu mówię: „It’s something like Graham Greene”. Tam taka narada i w końcu oni pytają: „Who is Graham Greene?” (śmiech)

MB: Amerykanie! A czy praca literacka przez całe życie dawała panu radość?

JH: Może tego nie należy tak określać, ale była chwilami konieczna. Ja kiedyś mówiłem o tym, że jak się lęgną postaci, takie, które były w moim życiu oraz takie wyobrażone, to one domagają się życia, ja je słyszę… te postaci. Jak mówią, kłócą się ze sobą, rozwijają się, więc jestem w takiej sytuacji przymusowej.
Radość… radość to jest bardzo skomplikowane pojęcie, ja zresztą o tym piszę. Że satysfakcję dają także łzy, wzruszenie. Czytelnik jest wdzięczny nie tylko gdy się roześmieje, ale także gdy się popłacze. Niektóre czytelniczki mówią: Świetna książka, cały czas płakałam. O Nowolipiu i o Nikt nie woła. Ale to zdarza się i mężczyznom… Ja się nazwałem „producentem łez”. Sporo osób i to z młodego pokolenia mówiło: wie pan, jak skończyłam tego pańskiego Boya, to się poryczałam. I to samo o Stanisławie Auguście. Ja nie używam słowa dramat, ja tylko pokazuję. Gajos o tym mówił: aktor nie powinien płakać, płakać ma widz. I to samo jest z pisarstwem. Bo w czytelnictwie i w oglądaniu następuje u ludzi wrażliwszych coś takiego jak identyfikacja z bohaterem. Chyba to dobrze kiedyś napisałem, że ludzie kalecy wcale nie lubią filmów o kalekach, tylko o Robin Hoodzie, o kimś, komu się udało, kto świetnie skacze o tyczce, świetnie gra w piłkę nożną, bo się wtedy z nimi identyfikują.

MD: To nawiązując – większość pana książek biograficznych wyrosła właśnie nie tylko z fascynacji, ale również z potrzeby wzięcia w obronę ich bohaterów, odkłamania ich historii. Tak było ze Stanisławem Augustem i Boyem, ale poniekąd i z Jagiełłą… Jakie postaci z historii polskiej kultury jeszcze wymagałyby takiego odkłamania?

JH: Kościuszko – coraz mniej o nim wiadomo. Ktoś powiedział: to może dlatego, że był lewak. Kościuszko był lewak. Pięknie to napisał Pruszyński – gdyby Kościuszko i Pułaski brali udział w 1865 roku w wojnie secesyjnej w Ameryce, to Kościuszko byłby w północnych wojskach Federacji, a Pułaski broniłby niewolnictwa w wojskach Konfederacji. Pruszyński miał taką zdolność, by w jednym zdaniu ujmować całą rzecz. Miał 25 lat, kiedy wydał broszurę w 1932 roku, w której przewidział, że wojna wybuchnie o Gdańsk. I to przed 1940 rokiem. I jeszcze to: Palestyna po raz trzeci, jego książka z 1933 roku. Tam właśnie napisał: w przyszłej wojnie Arabów z Żydami, o Palestynę, Związek Radziecki nie będzie bronił socjalistycznych Żydów, tylko konserwatywnych muzułmanów. Jak była wojna sześciodniowa w 1967 roku, to Giedroyc to w Kulturze wydrukował.

MB: Jakie książki chciałby pan jeszcze przeczytać?

JH: Należałoby przeczytać po raz drugi czy trzeci całą klasykę. Teraz myślałem: przeczytać Wojnę i pokój Tołstoja. Opowiadania Czechowa, które dobrze znam, ale to jest i rozkosz, i uczestnictwo. Jak Czechow opisuje deszcz, to czytelnik jest zmoczony. Ale i Tołstoj, bo to jest niezrozumiała sprawa, dlaczego chłop rosyjski nie poparł Napoleona. To, że on szedł w imię rewolucji, w imię wyzwolenia chłopów – a oni przecież byli wszyscy przeciwko tym panom! A jednak okazało się, że oni wszyscy bronią Rosji. Ale à propos Napoleona, to uwaga na marginesie: Napoleon, jak mówiono mu, że trzeba kogoś mianować generałem, to pytał: Ale czy on ma szczęście?
I tu mamy odpowiedź – w tym czasie już Napoleon tracił szczęście. Same pechowe rzeczy: wczesna zima, bitwa pod Lipskiem, 100 dni Napoleona, Waterloo. On tego nie zauważył, że traci szczęście, bo dotychczas zawsze je miał. Z doświadczeń wynika, o czym mówiliśmy, że aby przeżyć, trzeba było mieć szczęście, szczególnie tu u nas, podczas okupacji. Jakaś pani w 109. roku życia, pianistka po obozie w Terezinie, mówi, że wszystko od nas zależało – nic od nas nie zależało! Rzeczywiście miała szczęście, bo nie każdemu udaje się przeżyć 109 lat i jeszcze mówić głupstwa do tego!

MD: W notatce z 1984 roku pyta pan, skąd się bierze kult chamstwa i ordynarności w prozie polskiej. Czy przez ponad 30 lat coś się zmieniło i czy czytuje pan nowych polskich autorów?

JH: Wiem, że są, dobrze piszą, utalentowani.

MD: Pan również w Nie boję się bezsennych nocy ubolewa nad upadkiem obyczajów, bo w 1989 roku widzi pan, jak młodzi ludzie rozwieszają plakaty z nowym prezydentem, Jaruzelskim, z napisem WANTED. To była dla pana oznaka upadku obyczajów, co dzisiaj wydaje się niemal anielskim zachowaniem.

JH: Tak, to była broszura, że poszukiwany zbrodniarz. Otóż w każdym kraju, gdzie jest praworządność, byłaby za to kara – to w końcu wybrany prezydent, bo on już był prezydentem.

MD: Kiedy dowiedział się pan, że pana syn Maciej chce w swojej powieści umieścić postać Ligęzy, z Crimenu, jak pan na to zareagował?

JH: Maciek czytał Crimen w maszynopisie i był bardzo wzięty tym. Gdzieś w połowie Solfatary pytał, czy może wykorzystać tego Ligęzę. Ja mówię: no to użyj, ale nie zmarnuj tego! Syn kiedyś pięknie się zachował podczas promocji swojej książki, która została chyba książką roku w Klubie Księgarza, wśród tych premier. Powiedział: moim mistrzem jest ojciec.

MB: Jak wiemy, Crimen miał też swoją serialową postać. Z którym reżyserem współpracę wspomina pan najlepiej?

JH: Myślę, że z Witoldem Lesiewiczem, który robił Kwiecień.

MD: Kiedy postanowił pan, że rezygnuje z poezji i skupi się na prozie? Bo w Najpiękniejszych latach jest taka scena, w której jest pan aresztowany na bocznicy kolejowej w Busku, przewieziony na posterunek policji we Lwowie. Tam major Siergiejew i polski enkawudzista, czyli pełnomocnik, pana przesłuchują i najpierw mówią o pana mapie [fikcyjnym planie Buska i okolic – MD], potem pełnomocnik mówi o pana powieści Opór: on tałantliw. A później dosadnie wyraża się o poezji, co oczywiście jest uzasadnione tym, że pełnomocnik chce pana uratować, bo to jest wiersz o Piłsudskim.

JH: Ja zawsze wiedziałem, że jestem wcielona proza. Nie znaczy to, że nie umiem napisać wiersza, szczególnie satyrycznego. W Kocyndrze drukowałem u Prutkowskiego. Napisałem wiersz inspirowany Kochanowskim: „Nie dziwuj się nam, nie dziwuj, Kochanowski Janie…” Zaniosłem ten wiersz do Szpilek i oni byli bardzo szczęśliwi. Dlaczego? Bo akurat Bierut przemawiał, że trzeba zwrócić uwagę na tradycję i przeszłość, więc rozmowa z Kochanowskim pasowała. Ja wiedziałem, że jestem prozaikiem, chociaż dyrektor Centralnego Domu Żołnierza mówił o mnie: będzie poeta! Ale ja wiedziałem, że to nie to. Owszem, parę rzeczy takich było, w gniewie coś tam napisałem. Sytuacja wymagała, wojna, przeżycie. Miałem kilka wierszy, których nigdy nie dałem.
A na posterunku we Lwowie ten Ruski pyta pełnomocnika o wiersz o Piłsudskim na Wawelu: „a eto szto?” A on na to: „eto chujnia!” (śmiech) Chciał mnie uratować. Wciąż mi to Bratny powtarzał. Ale ten Ruski się zachowywał bardzo przyzwoicie, bo ten fikcyjny plan razem podarli, żeby jakiś idiota się nie czepiał.

MB: Rok 2018, czyli obecny, poświęcony został w kulturze Zbigniewowi Herbertowi. Jak wspomina Pan znajomość z autorem Jedwabiu duszy?

JH: Byłem zaprzyjaźniony z nim, chociaż pod koniec to osłabło, bo moim zdaniem coś tam się z nim stało. Są tego ślady w Deprawatorze, jak on się zachwycał Mgiełką odrzuconą przez Stryjkowskiego, tu ma pan kolejny dowód, że jak coś jest odrzucone, to jest dobre (śmiech). I odrzucone w sposób głupkowaty, bo on powinien był wiedzieć, co się ze mną dzieje, że jestem skreślony i tylko Twórczość może mnie jeszcze drukować, bo nad Twórczością był Iwaszkiewicz. W każdym razie dorobek Herberta jest bardzo piękny, ale nie miałbym na przykład nic przeciw temu, żeby ogłoszono rok Różewicza. Jego wiersze naprawdę coś znaczą. Jak to powiedział John Osborne o przetłumaczonym na angielski wierszu Różewicza Warkoczyk – że jest on wart całej brytyjskiej poezji. Na ścięcie drzewa jest też przejmujące, jak to drzewo nie może przed nami uciec, jest symbolem ofiary.
Byłem z rodziną Herberta zaprzyjaźniony. Z Kasią wciąż jestem w dobrych, sympatycznych stosunkach. Ona jest Dzieduszycka z domu. Bywałem u nich w domu na ulicy Promenady w Warszawie. Zbyszek miał kłopoty z alkoholem. Ale za to byłem świadkiem, jak gdy koło Szczecina rozbił się samolot, na którego pokładzie znajdował się ówczesny minister spraw wewnętrznych, Wiesław Ociepka, na wieść o tym w Domu Pracy Twórczej w Oborach zapanowała powszechna radość, a Zbyszek na to: To nie po chrześcijańsku. Zginął człowiek.

MD: Mnie się strasznie spodobała notka z Nie boję się bezsennych nocy z lat osiemdziesiątych. W połowie lat 80. był pan w Izraelu i tam przywołuje spotkanie z profesorem S., który powiedział takie znamienne zdanie: “Stwór się nie udał”. Moim zdaniem ono doskonale podsumowuje całą historię człowieka. Czy może pan powiedzieć, kim był profesor S. i w jakim stopniu, przy pomocy jakich narzędzi to nieudanie ludzkie możemy przezwyciężyć?

JH: Mnie się zdaje, że nie było takiego profesora S. Że ja go stworzyłem dla pewnej polemiki. Trochę się może inspirowałem historią profesora Kassowa z chasydzkiego domu, który miał romans z pewną Polką. A ona mówiła: tobie go zawdzięczam, tyś nas poznał. Natomiast kogoś takiego jak ten S. nie było. Tam powinno być K. i on nie mówił, że stwór się nie udał. Ja chciałem pokazać kogoś takiego, ponieważ pewni ultrareligijni Żydzi nie uznawali Państwa Izrael, bo dopiero Mesjasz miał je przywrócić. Ale Tajmanici, czyli jemeńscy Żydzi, którzy mówili hebrajszczyzną sprzed dwóch tysięcy lat, byli przekonani, że po nich przyleciał właśnie Mesjasz – Dawid Ben Gurion. Ich zresztą do samolotów pakowano podwójnie, bo tacy byli chudzi na tej pustynnej diecie. A potem się okazało, że to strasznie zdolni ludzie, ci Tajmanici.

MD: Czyli “stwór się nie udał” to jest de facto pańskie powiedzenie!

JH: Nie, ja tak nie uważam, ja tylko przedstawiam takiego faceta. Panu Bogu się nie udał człowiek, to tak, ale to jest w Biblii wyraźnie powiedziane. Od razu Kain zabił Abla, ale wiadomo, co o tym sądzą antysemici. Że Abel to był Polak, a Kain to był Żyd (śmiech).

MD: Czy to nie ironia losu, że pan, Żyd z Warszawy, który przeszedł przez tyle niebezpieczeństw, być może najbliższy pocałunku śmierci był w pustej kadzi po alkoholu w Samarkandzie?

JH: Tak, jeszcze minuta, dwie i… Ja byłem opuszczony na sznurze, żeby wyszorować tę kadź i dobrze, że zacząłem szarpać. Niby Wiera Nikołajewna była fachowcem. Ja szedłem w masce przeciwgazowej, ale te maski były stare i nieszczelne. Ale coś muszę opowiedzieć o Wierze Nikołajewnie. Był taki okres, że ona chciała mnie uwieść. Ale jak to się zaczęło? Nie mówię już o tym, że byłem młody i miałem obie ręce i obie nogi, co nie było wówczas częste na tyłach. Ja byłem w piwnicy, pchałem beczki tam gdzieś na miejsce. I coś gwizdałem. Ona wchodzi i pyta: wiesz, co gwiżdżesz? Ja mówię: tak, to jest Pieśń indyjska z opery Rimskiego-Korsakowa. I ona zrobiła oczy – co to za robotnik, co zna Rimskiego-Korsakowa? I tu się jej zaświeciła lampka, że ona się nie skompromituje, wiążąc się – bo była pewna, że jej się uda – z takim facetem. Ale była już Rena. Przedwojenne polskie radio nadawało Rimskiego-Korsakowa. Spikerzy Opieński, Tadeusz Bocheński znali się na muzyce i ją omawiali. Dawali klasykę, ale klasykę popularną. Bolero Ravela często szło, pieśń z Rose Marie, z operetek i cały repertuar Kiepury, który ja śpiewałem. Jestem u krawca na Nowym Świecie, to jest 1949 albo 1950 rok, wchodzi garbaty facet i mówi, że chciałby, żeby Dorociński mu uszył garnitur. A ten mówi, że jest zajęty i nie ma kiedy. Ja mówię: Wie pan, kto był? Tadeusz Bocheński, najlepszy polski spiker. A on: Garbaty. Na garbatych nie szyję. On miał taki głos, że kobiety pisały do niego listy przed wojną z wyznaniami miłości. W radiu nie widać garbu. Troszkę jednak ten krawiec zanadto cenił swoją sztukę.

MD: Jest pan jednym z niewielu pisarzy, którzy są zarazem swoimi czytelnikami, a przynajmniej się do tego publicznie przyznają.

JH: Jak piszę dzienniki, to muszę uważać, żeby się nie powtarzać, albo powtarzam się celowo. Dlatego że mijają lata, przychodzą kolejne pokolenia. Jak mam wieczory autorskie, gdzieś o tym piszę, dla jednych jestem tym, który rozmawiał z Tuwimem, a dla drugich tym, który widział, jak gra Wilimowski.

MD: Przychodzi pan nie jako pisarz, a jako świadek.

JH: Tak, ale ja miałem świadomość, rozmawiając z Tuwimem, że to jest wielki poeta. I że swobodna rozmowa z nim dla mnie, niedawno jeszcze gimnazjalisty, to życiowe osiągnięcie.

MB: Dziękujemy panu serdecznie za rozmowę.

JH: Dziękuję również.

Zdjęcie: BTW photographers


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *